piątek, 31 lipca 2009

Fabuła - Dzieło Sztuki

Na tegorocznym Hip-Hop Kempie, u boku chociażby Warszafskiego Deszczu i Te Trisa, wystąpi inny polski reprezentant, białostocka Fabuła. Moim zdaniem, będzie to najsłabszy rodzimy wykonawca, który pojawi się na scenie w czeskim Hradec Králové. Choć z drugiej strony, zapoznałem się niedawno z debiutanckim, legalnym materiałem składu z Podlasia i - szczerze mówiąc - pozytywnie się zaskoczyłem. Wprawdzie rap Fabuły raczej do mnie nie trafia, lecz równocześnie nie jest przeogromną chałą, a muszę przyznać, że właśnie spodziewałem się czegoś na żałośnie niskim poziomie.

"Dzieło Sztuki" to efekt wspólnej pracy Poszwixxxa, Bezzczela oraz Ede. Wszyscy trzej dysponują naprawdę niezłym flow i techniką. Co zatem idzie, słucha się ich z przyjemnością, choć zdaję sobie sprawę, że nie wszystkim takim styl może się do końca podobać. W tekstach Fabuły dominuje bragga, co - w związku z wysokimi umiejętnościami - daje całkiem strawny efekt. Miejscami na "Dziele Sztuki" występują tematy, które śmiało można przypisać pod uliczny hip-hop. Jednocześnie gdzieniegdzie przewijają nam się klimaty czysto rozkminkowe, natomiast tu i tam ciągnię się "politykowanie", niestety ze sporym zabarwieniem populistycznym. Obok ambitnej "Odwilży" na trackliście znajdziemy imprezowe "Wóda Tank Klan", które - nawiasem mówiąc - zupełnie nie przypadło mi do gustu. No, a żeby tak zakończyć przekrój tematów "Dzieła Sztuki", to przypomnę tylko o singlowym "Życzeniu Śmierci", skierowanym w stronę haterów.

Debiut Fabuły pod względem bitów jest - w moim odczuciu - nieco zbyt monotonny. Trochę taka produkcja na "jedno kopyto". Znacząco wybija się tylko "Proforma", gdzie słyszymy doprawdy fantastyczne wejście fortepianu. Dla niektórych może być ono wprawdzie kiczowate, lecz mi bardzo się podoba. Warto też zwrócić uwagę na arcymocną i długą listę gości. Raperów z Fabuły wspomagają nie tylko reprezentanci lokalnej sceny hip-hopowej z Pihem i Famą Familią na czele, ale również takie ksywki jak Mes, Te Tris i Ero. Wygląda na to, że same featy zachęcają do zapoznania się z albumem.

"Dzieło Sztuki" składu z Białegostoku nie jest... żadnym dziełem sztuki. Fabuła nagrała tylko i wyłącznie niezłą płytę, co i tak jest jednak - w moim mniemaniu - sporym sukcesem. Spodziewałem się żałości w co drugim wersie, a tu proszę, przeliczyłem się. Nie jest to krążek dla mnie, wolę bardziej ambitny rap. Takie albumy też są jednak potrzebne i na pewno debiut Fabuły znajdzie swoich odbiorców i fanów. Jeśli kumacie i lubicie takie klimaty, to "Dzieło Sztuki" powinniście sprawdzić.

Ocena: 6/10

Producencka strona rapu #1: Wywiad z Gedzem

Nie ukrywam, że gdy Lite zaproponował mi gościnny cykl, byłem gigantycznie zaskoczony. W końcu, nie na co dzień małolat zajawiony na amatorskie pisanie o muzyce dostaje propozycję współtworzenia (jakby nie patrzeć) dosyć fejmowego bloga. A gdy jeszcze dowiedziałem się, że Maciek oczekuje wywiadów, dostałem takiego kopa, że niecałe 48 godzin po wykluciu się pomysłu miałem gotowy materiał na dwa odcinki. Chciałbym, żebyście mnie hejtowali i zmieszali z błotem, ale się do tego nie przyznam. A tak całkiem serio...

Jako, że to pierwszy odcinek „Producenckiej strony rapu”, wypadałoby zrobić wejście razem z drzwiami. Wobec tego oddajemy w ręce Wasze wywiad z Gedzem.  

Gedz dał już się poznać szerszej publiczności dzięki całkiem sporej liczbie oddanych bitów oraz nagranych zwrotek. W swojej twórczości zdecydowanie preferuje niuskulowe, elektroniczne, gorące brzmienia. Systematycznie zdobywa szacunek na ogólnopolskiej scenie i nic nie wskazuje na to, aby najbliższa przyszłość miała przynieść jakiś obrót o 180 stopni w tej kwestii. Zapraszamy do lektury!


Noid: Na początek standardowe pytanie, które słyszałeś pewnie już milion razy i na które dostajesz odruchu wymiotnego, ale jakoś trzeba zacząć. Gdzie Cię można było, lub będzie można usłyszeć jako rapera bądź producenta?

Gedz: Przede wszystkim: DWD Album, Kaiteu Mixtape, BeerBeer, Wuerbe, Temate Henson, Szops, Shot... Poza tym BKC South Mixtape – bit dla Staha plus zwrotka w ironicznym kawałku „W chuj hajsu”. Następnie na nadchodzącej płycie Kitsha; na remixowanej wersji płyty Młodziaka „Kronika” (o ile się nie mylę wyjdzie we wrześniu); na płycie 101 Decybeli, w (prawdopodobnie) singlowym numerze; dałem jeszcze zwrotkę na Yochimutsu; u Famsona na mixtejpie; SirDefowi; coś z Grizzleem motam za tydzień; dla Ditla na jakiś mixtape; projekt Kanel/Czarnuch. No i wrzuciłem zwrotkę u mojego serdecznego ziomka Tybeta na „More Than A Mixtape”. Ponadto lokalne projekty – Lopez/Pele, Spec/Grucha (Progress Maffia). Sporo projektów wypadło mi z głowy, gubię się już. (śmiech) Jest tego dużo więcej, ale nie mam już siły grzebać w pamięci.

N: Zauważyłem, że coraz częściej dajesz gościnne featy, a coraz rzadziej bity. W czym czujesz się lepszy? Czy jesteś zadowolony z tego stanu rzeczy, czy wolałbyś to zmienić?

G: Wiesz co, wisi mi to. Bity robię z „doskoku”, a nagrywam na pełnej zajawce, kiedy mi się chce. W czym czuję się lepszy? Spełniam się jako muzyk. Nie wiem, jak to sobie podzielisz czy rozgraniczysz, ale jestem zadowolony z tego, że robię to, co mnie jara. Robię muzykę i wkładam w to dużo siebie.

N: W Twoich bitach dominuje raczej elektronika i wtyczki, samplami podpierasz się rzadko. Myślałeś kiedyś, żeby zrobić podkład w stu procentach cięty?

G: Nie ma takiej opcji... idziemy z duchem czasu! (śmiech) Nie jestem, nie byłem i nie będę DJ Premierem czy Pete Rockiem. Moja zajawka to mieszanie przeróżnych styli poczynając od polskiego nu jazzu, idąc przez drum’n’bass, kończąc na południowych brzmieniach. Nie usłyszysz mojego bitu w stricte ciętych klimatach. Aczkolwiek nie zgadzam się z tym, co powiedziałeś… Często podpieram się samplami. Większość bitów zaczynam tnąc jakiś kawałek, czy to rockowy, czy soulowy... a później dorzucam do niego swoje 50 centów! (śmiech)

N: Można stwierdzić, że masz wypracowany styl. Ile czasu zajęło Ci dojście do niego? I jak długo ogólnie robisz bity/nadajesz?

G: Oj, to się zaczęło dość dawno. Kiedyś dostałem w prezencie jakieś murzyńskie taśmy z rapem, to był chyba 2000 rok, może 2001? Przyznam szczerze, nic nie kumałem, ale podniecałem się bitami i samym flow kolesi. Jakoś 3, 4 lata później powiedziałem sobie „Zrobię coś, nie mogę pozostać bierny”. Ile czasu mi zajęło? Przekalkuluj sobie!

N: Przekalkulowałem. (śmiech)

G: Generalnie czuję, że złapałem już jakiś poziom, ale nie satysfakcjonuje mnie on do końca. Ciągle chcę więcej, takie następstwo postanowienia sprzed lat.

N: Który z wyżej wymienionych featów był dla Ciebie największym wyzwaniem, bądź z którego jesteś najbardziej zadowolony?

G: Nie wiem. Wszystko nagrywam centralnie w parę minut. Dostaję bit, piszę sobie tekst i zaraz po napisaniu wchodzę na mikrofon. Później składam próbkę i wysyłam ją poszczególnym osobom zaangażowanym w produkcje kawałka. Dosłownie parę razy w życiu na tysięczną ilość nagrań spotkałem się z czymś pokroju „musisz lekko pozmieniać”. Oczywiście są osoby, którym moje rapsy w ogóle nie odpowiadają, ale to nie moja broszka…

N: Wyobraź sobie, że dostałeś zaproszenie na refren od swojego ulubionego rapera, pod absolutnie obłędny bit. Niestety, jesteś ostatnim planowanym gościem, płyta już gotowa, ostateczna data premiery za tydzień, a Ty masz chore gardło i nie możesz nawijać, ani tym bardziej śpiewać. Co robisz?
G: Zaskoczyłeś mnie... Ale ja również cię zaskoczę – nie mam ulubionego rapera. Mam szereg ulubionych artystów i nie mam pojęcia, kim się najbardziej jaram.

N: W poprzednim wywiadzie, udzielonym dla MHH, też umiałeś wybrnąć. (śmiech) Ale załóżmy, że po prostu gość jest kozakiem i Ci naprawdę zależy na takim nagraniu.
G:
No dobrze. Jest sobie ten kozak, a ja dzwonię do niego i ustawiam się jakoś. On pyta się: „Co kurwa? Nic nie rozumiem!”. Więc piszę mu SMSa, że nie dam rady, bo, jak sam „słyszał”, nie wyduszę z siebie słowa. Jak nie teraz, to później. Ja nie mam ciśnienia... pewnie zaproponowałbym mu zrobienie kawałka poza płytą, który również mógłby promować swój album.

N: Przyznam, że kiedyś podchodziłem do Twojego stylu dosyć sceptycznie, jednak każde Twoje kolejne nagranie jest inne, często zaskakujesz mnie na plus. Czy ma na to wpływ krytyka?

G: Wiesz co, konstruktywna krytyka daje mi do myślenia. A taką z reguły operują moi znajomi, najbliższe otoczenie i raperzy oraz producenci, których cenię. Nie interesuje mnie hejting, sam nie hejtuję. Jak mi się coś nie podoba, po prostu tego nie komentuję. I sądzę, że tak powinno być, ale jak ktoś musi się wyżyć, zawsze służę pomocą. Niech mnie uświadamia jaki to ja nie jestem. (śmiech) Mam na to luz, nikt nie jest idealny.

N: Na czym robisz bity? Pochwal się swoim zapleczem sprzętowym!

G: (śmiech). Fruity Loops, Nuendo 3 (ale dopiero uczę się działać w tym programie) plus parę słabych wtyczek. To wszystko. No i jeszcze raz na ruski rok jakaś gitara znajduje się w moim pokoju.

N: Gitara! Grywasz?

G: No, troszkę gram. Staram się, ale chyba nie wychodzi. (śmiech) Fakt faktem, mam nieźle ogarnięty słuch muzyczny, odgrywam riffy na bieżąco, słuchając jakiegoś kawałka, ale nic poza tym.

N: Myślisz czasem o dokupieniu czy ściągnięciu czegoś więcej, czy absolutnie Ci to wystarcza?

G: Myślałem wielokrotnie o dokupieniu sprzętu i ściągnięciu wtyczek, ale nie mam na to czasu. I często hajs przeznaczony na modernizację studia idzie na melanż, więc wszystko zawsze kończy się fiaskiem.

N: Oddałbyś bit łakowi?

G: Co ty, ewentualnie sprzedał! (śmiech)

N: Dobre podejście. (śmiech)

G: Konsumpcjonizm! Hajs nieraz jest potrzebny, to wszystko zależy od mojej sytuacji finansowej. (śmiech)

N: Co można określić punktem zwrotnym w Twojej, jeśli mogę ją tak nazwać, karierze? Taki moment, po którym ludzie zaczęli podbijać o featy i podkłady.

G: Nie ma żadnej kariery...

N: Wiem, ale nie znalazłem lepszego słowa.

G: Kontynuując, centralnie nie wiem kiedy. Nie wiem, czy coś się zmieniło. Dużo śmigam po Polsce i poznaję masy raperów, śpiewaków i producentów. Może dlatego jest coraz więcej featów i produkcji. Wszystko jakoś się kręci od 2008.

N: Planujesz wydać jakąś płytę producencką?

G: Nie będzie nigdy takiej płyty. Chyba, że w 2010 usiądę z PRW w studio, może...

N: Ostatnie pytanie. Czekasz na „Detox” Doktorka?

G: (śmiech) Kolejna zaskoczka. Chyba nie czekam, west coast to nie mój rejon.

N: Więc, jeśli chcesz kogoś pozdrowić, zdissować czy wypromować, to masz okazję. Kilka słów na koniec?

G: Powiem tak. Apeluję, ludzie! Bądźcie otwarci na nowe brzmienia, nie ograniczajcie się, osrajcie konserwatyzm. Pozdrawiam Peges bandę i moje mordy w całej Polsce! Północ, południe, wschód i zachód, jedna miłość!

N: Dziękóweczka za wywiad!

G: Dzieki, Skryly!

Rozmawiał Noid: www.enoide.blogspot.com

wtorek, 28 lipca 2009

Ortega Cartel - Nic się nie dzieje

W moim prywatnym rankingu płyt wydanych w 2007 roku "Nic się nie dzieje" Ortegi Cartel zajęło 4. miejsce, najwyższe spośród wszystkich podziemnych wydawnictw. Nie wiem, jak takie zestawienie prezentowało by się dzisiaj, w końcu poznałem mnóstwo dobrych albumów sprzed 2 lat, lecz jestem pewien, że patr00 i PiterPits znów uplasowaliby się w czołówce. Wczoraj swoją premierę miała re-edycja krążka, który początkowo został wydany w małym nakładzie, a przecież na fali popularności "Lavoramy" liczba chętnych na "Nic się nie dzieje" mocno skoczyła do góry.

Trzeci longplay Ortegi Cartel i – zarazem – czwarty upubliczniony materiał duetu z Kanady zawiera aż 35 kawałków. Warto jednak zaznaczyć, że większość z nich to raczej krótkie twory, ich runtime rzadko kiedy dobija do "eurowizyjnych" trzech minut. Mnóstwo (moim zdaniem nieco za dużo) jest skitów, również tych instrumentalnych.

U Ortegi zawsze liczył się przede wszystkim luźny klimat i pod tym względem "Nic się nie dzieje" nie zawodzi. To, że patr00 i PiterPits doskonale kumają swoją filozofię, nikogo nie dziwi. Świetnie zrozumieli ją jednak również goście. Wprawdzie nie słyszymy tu gwiazd pokroju Tede i Ostrego jak na "Lavoramie", lecz wciąż znajdziemy dobrych raperów, którzy w dodatku czują dokładnie ten sam klimat i tę samą zajawkę co chłopaki z Montrealu. Pierrot, Finker, Reno i Kanadyjczyk Jesse Maxwell – wszystkich ich powinniście doskonale kojarzyć. Nieco bardziej rozkminkowo i pesymistycznie popłynął Mielzky, ale akurat w jego przypadku nie powinno to dziwić. Co więcej, Mielon przy tym wypadł chyba najlepiej na płycie. No, może obok Pierrota, którego celne linijki w "Czystej.33" po prostu rozkładają mnie na łopatki, choć nie są to raczej wysoce ambitne teksty.

"Nic się nie dzieje" to również patr00 w znakomitej, producenckiej formie. Co jak co, ale to, że mieszkaniec Montrealu trzaska świetnie bity, było wiadomo jeszcze przed wydaniem "Season One" The Jonesz, nie mówiąc już o "Lavoramie". Urodzony w Sztumie producent przygotował nam mieszankę różnorodnych, gęsto samplowanych bitów – na trzeciej płycie długogrającej Ortegi znajdziemy zarówno te spokojniejsze rytmy, jak i nieco żywsze brzmienia. Słuchacz utrzymany jest jednak w przekonaniu, że całość jest spójna i trzyma się jednego klimatu. Mówiąc inaczej, otrzymaliśmy od patr00 znakomity prezent – urozmaicony materiał bez wrażenia – nazwijmy to – "składankowatości".

Sama re-edycja "Nic się nie dzieje" to oczywiście nie tylko dotłoczenie kolejnych egzemplarzy albumu – nowy nakład pociągnął za sobą zmiany w samym wydaniu. Teraz krążek prezentuje się doprawdy doskonale! Przypomnijmy, że początkowo płyta była wydana w dość niecodzienny sposób, bo na wysokiej jakości, polakierowanym papierze, do którego doczepiono cedek. Nowa wersja to już porządny, gruby digipack w stylu tym od "Lavoramy" z klimatyczną wkładką-książeczką. Myślę, że gdybym teraz robił zestawienie najlepiej wydanych polskich płyt w mojej kolekcji, to miejsce na pudle przypadłoby właśnie dla "Nic się nie dzieje" – pierwszorzędna robota!

Ortega Cartel jest dla mnie synonimem luźnego, zajawkowego rapu na wysokim poziomie. Nie mówię tu oczywiście o dwóch pierwszych materiałach wypuszczonych przez patr00 i PiterPitsa, ale od czasu "Podziemnego Disco" duet z Kanady trzyma się naprawdę nieźle i progresuje z roku na rok, czego sukces "Lavoramy" jest najlepszym dowodem. "Nic się nie dzieje" jest niby trochę gorsze, lecz stawiam mu dokładnie taką samą ocenę. Choćby dlatego, że 2 lata temu możliwości mieszkańcy Montrealu mieli po prostu mniejsze. Gorąco polecam – łapcie za re-edycje, póki jeszcze można. A jak już nie chcecie płacić, to ściągajcie z neta – w końcu można to zrobić za darmo i legalnie.

Ocena: 9/10

niedziela, 26 lipca 2009

Mroku - Mroczne Nagrania

"Mówi Mroku, lubię chodzić ubrany na czarno jak w żałobie / Jakbym kochał dwie kobiety, naraz stracił obie / Chwytam chwilę jak ostatnie pożegnanie przy grobie / Tadeusz Mroczek umarł w Koszalinie, urodził we Lwowie / Był aktorem, ojcem mego ojca, ja wiem, że to Tobie nic nie mówi / Ale ja pamiętam jak liście brązowe opadły / Spuściłem głowę, sypiąc ziemię na urnę / On miał scenę, ja mam scenę i to mamy wspólne".

Pokuszę się o stwierdzenie, że Mroku to obecnie jeden z ciekawszych podziemnych raperów. Ma naprawdę sporo do powiedzenia i nie jest przy tym ubogi w skille, co przecież często się zdarza. "Mrocznymi Nagraniami" tylko to udowadnia. Album, na który czekała na dobrą sprawę tylko garstka osób, z miejsca stał się - co najmniej moim zdaniem - jednym z lepszych undergroundowych materiałów w tym roku. Może jednak nie będziemy uprzedzać faktów i rozpracujemy wszystko po kolei.

Znakiem rozpoznawczym Mroka jest bez wątpienia jego zachrypnięty, pewnie lekko przepity głos. Operuje przy tym naprawdę dobrym, choć na pewno nie przesadnie oryginalnym, flow. Nawijki koszalińskiego rapera słucha się z przyjemnością, choć przecież nie jest jakimś wybitnym technikiem. Nie prowadziłem statystyki rymów wielokrotnych - jestem pewien, że jakieś tam gdzieś na płycie rzucał, ale - szczerze mówiąc - nie one są tu najważniejsze. Bardzo mnie to zresztą cieszy, raperzy powinni stawiać przede wszystkim na treść, a techniczne popisy odwalać przy okazji, nie czyniąc ich clue programu.

Koszialińskiego MC spokojnie można nazwać dobrym tekściarzem i wyśmienitem obserwatorem rzeczywistości, zarówno tej bliskiej, jak i tej dalekiej. Przy okazji, nie jest raczej tym od pozytywnego hip-hopu. Uderza raczej ambitnie, celując w bardziej pesymistyczne historie i sprawy wagi ciężkiej. Na "Mrocznych Nagraniach" słyszymy m.in. o śmiertelnie chorych dzieciach ("Siódmy dzień") i katastrofach naturalnych pokroju huraganu Katrina i wybuchu wulkanu Krakatau ("Spuść głowę"). Moją uwagę przykuł też utwór "Różna są modlitwy", który - co chyba oczywiste - porusza tematykę religijną. Mroku zdaje się mieć w tych sprawach głowę na karku i naprawdę nawija z sensem. Dużo do myślenia daje też kawałek "Między słowami", będący nie do końca spełnioną, miłosną historią dwójki osób, których głównym problem było to, że oboje bali się odezwać. "Nie piszę listów" to natomiast doskonałe przedstawienie właśnej osoby. Prawdziwym mistrzostwem świata jest jednak dla mnie swego rodzaju intro "Mrocznych Nagrań", czyli "Może to morze?" - znakomita gra skojarzeń opatrzona wersami, wpadającymi w pamięć na długo ("Może jak Eldo mówi o diable, miał na myśli ziewającego w oknie Dziwisza").

Wyprodukowaniem albumu w większości zajął się Mahyn - beatmaker powiązany z Bla-Bla. Jego podkłady są znakomitym tłem dla rymów Mroka - stoją na wysokim poziomie, ale nie wybijają się zanadto, aby nie przyćmić głównego bohatera "Mrocznych Nagrań". Parę swoich bitów dołożył też Bober, co już powinno być gwarancją jakości. Oprócz tego, coś tam od siebie dodał sam Mroku oraz Asia Alpop, która poza tym na płycie udziela się jeszcze wokalnie. Co do gości, którzy również powiązani są z koszalińskim Bla-Bla, wypadają oni różnie. Na plus zaprezentował się Em, całkiem zjadliwe Wonz, reszta raczej bardzo przeciętnie, mocno ustępując klasy gospodarzowi.

"Mroczne Nagrania" bardzo mi się spodobały. Szkoda, że wydano je w tak koszmarny sposób. Rozumiem, że to wciąż undergound i że powinniśmy się cieszyć z tego, iż w ogóle możemy obcować z wersją fizyczną. Za te 15 zł można było jednak zrobić coś przyjemniejszego dla oka, niż biała, rozkładana, kartonowa kopertka z obrzydliwie wydrukowanym, niechlujnie naklejoną okładką. Dobrze, że chociaż cover samego cedeka wyszedł z tego starcia obronną ręką... Niemniej, jeśli lubicie ambitny rap, to "Mrocznymi Nagraniami" powinniście się czym prędzej zainteresować.

Ocena: 8/10

poniedziałek, 13 lipca 2009

Reggae nad Wartą 2009 - dzień 2 (na szybko)

1. Drugi dzień Reggae nad Wartą 2009 rozpoczął się dla mnie nieco wcześniej niż dla innych, bo już w okolicach 16:00, kiedy to swoją próbę w gorzowskim amfiteatrze miała Masala. W momencie, gdy Duże Pe nie był potrzebny na scenie, przeprowadzałem z nim wywiad, czego efekty zobaczycie w najbliższym czasie (nie będę tu rzucał terminami, bo szczerze mówiąc zapisu rozmowy nawet jeszcze nie odsłuchałem, zaraz się jednak za to zabiorę). W każdym razie, próba Masali na pewno narobiła mi sporego apetytu na to, co może dziać się podczas koncertu.

2. Najpierw wystąpiło jednak zielonogórskie Mate. Choć koncert zespołu z drugiej stolicy województwa lubuskiego w Gorzowie Wielkopolskim z góry skazany jest na niepowodzenie, to nie mogę powiedzieć, że grał on źle. Jasne, nie było to nic wielkiego, ani nic powalającego. Mate spisało się świetnie jako zespół, który miał za zadanie otworzyć drugi dzień RnW, a przy okazji rozruszać publiczność. I na pewno udało mu się to lepiej, niż 24 godziny wcześniej miejscowej Cresce. Niestety, w odwiecznej wojnie między Zieloną Górą a Gorzowem, tym razem pierwsze z wymienionych miast było górą. Swoją drogą, występ Mate pokazał, że muzyka reggae ma za zadanie łączyć, a nie dzielić, bowiem obyło się bez nieprzyjemnych incydentów, które przecież czasem, zwłaszcza w takich sytuacjach, występują. Ba, sporo osób bawiło się znakomicie.

3. Następnie sceną zawładnęła Cała Góra Barwinków - bez wątpienia jedna z gwiazd tegorocznej eydcji festiwalu. Nazwę zespołu oczywiście kojarzyłem, lecz piosenki formacji usłyszałem wczoraj po raz pierwszy. Z miejsca mi się spodobało, choć nie można powiedzieć, aby był to występ, który będę pamiętać do końca życia, tak jak było to w przypadku ubiegłorocznego koncertu Gery Moralesa. Cała Góra Barwinków zagrała bardzo dobrze, przyciągnęła pod scenę sporo osób (dla wielu z nich będzie to pewnie najlepszy występ drugiego dnia) i na pewno nie omieszkam sprawdzić płyty tej grupy w najbliższej przyszłości.

4. Kolejnym punktem programu była wyczekiwana przeze mnie Masala. Część "właściwa" koncertu, czyli już z Duże Pe na mikrofonie, poprzedzona została - nazwijmy to - "setem", który opierał się w głównej mierze na "odgłosach gardłowych" dwójki instrumentalistów. W końcu jednak pojawił się główny wokalista, który już na początku zaatakował publikę swoim freestylem, mającym na celu poderwanie wszystkich z siedzeń i zaproszenie pod scenę. Oczywiście widownia zareagowała połowicznie - część faktycznie ruszyła tyłki, lecz druga część ewidentnie nastawiona była na Daab i nie ruszyła się z miejsca. Masala zaprezentowała w głównej mierze utwory ze swojego najnowszego krążka, choć nie zabrakło też bardziej, że tak powiem, "klasycznego" materiału, w postaci numerów "Od Tarnobrzega po Bangladesz" oraz "XXI wiek". Z moich ulubionych "Obywateli IV Świata" zagrane zostało tylko "Myśl i nie ufaj" (w nieco zmienionej wersji, która zresztą - z tego co pamiętam - zakończona została całkiem niezłym freestylem). To i tak więcej niż się spodziewałem, więc i tak plus dla Pe i spółki, że postanowili zaprezentować cokolwiek z tej epki. Nie przedłużając, Masala nie zagrała może najlepszego koncertu podczas Reggae nad Wartą, ale na pewno została wyśmienicie przyjęta przez publikę, co jest swego rodzaju wyznacznikiem jakości. Sam bawiłem się rewelacyjnie.

5. Potem nadszedł czas na Daab, czyli na zespół, którego wszyscy oczekiwali (no, może poza mną). Nie jestem fanem grupy, może dlatego, że nigdy nie byłem obeznany w jej repertuarze. Mniej więcej do połowy czasu trwania koncertu, podobało mi się. Taki cover "No Woman, No Cry" odebrałem świetnie, choć - co chyba zrozumiałe - był oczywiście gorszy od oryginału. Później jednak muzyka Daabu zaczęła działać na mniej usypiająco. Szczerze mówiąc, sam nie wiem dlaczego. Ale nie mam zamiaru tutaj psioczyć. Od strony technicznej koncert stał na naprawdę wysokim poziomie, dinozaury reggae pokazały klasę i nie ma co do tego żadnej wątpliwości. To, że Daab niekoniecznie trafia w moje gusta, to już zupełnie inna sprawa i nie zamierzam się dalej nad nią rozwodzić. Prawda jest taka, iż właśnie ten występ zgromadził największą publikę, co było zresztą do przewidzenia - przyszli na niego w końcu nie tylko młodzi fajni muzyki z Jamajki, ale również ci nieco starsi, którzy pewnie mogą pamiętać koncerty Daabu z pierwszych edycji festiwalu jeszcze w latach 80.-tych. Co najważniejsze, niemal wszyscy (tak, poza mną) byli tym ponad godzinnym występem zauroczeni.

6. Tegoroczne Reggae nad Wartą wieńczyło Stage of Unity - również nieco dinozaurowaty zespół, który jednak debiutował właśnie w Gorzowie. Formacja Kristafariego grała całkiem przyjemnie, choć już do o wiele mniejszej widowni w porównaniu do wcześniejszych koncertów. Nie było to jednak nic porywającego - dobra muzyka, nic więcej. Wielbicielom bardziej klasycznego reggae na pewno się podobało. Inna sprawa, że sam Kristafari na zakończenie nieco mnie zażenował - był w stanie mocno wskazującym, przez co niektóre jego gadki zahaczały o głupotę i śmieszność.

7. Reggae nad Wartą 2009 można zaliczyć do imprez udanych, mających jednak pewne minusy. Największy to przede wszystkim regres, w porównaniu do lat ubiegłych. Podrożenie biletów wcale nie przyniosło więcej gwiazd, a wręcz przeciwnie. Efekt był gołym okiem zauważalny na widowni amfiteatru, na której panowała niezwykle niska frekwencja. Dobrze, że budynek będzie w tym roku modernizowany - może go pomniejszą, żeby w przyszłości mogli szczycić się wypełnieniem po brzegi? W tej chwili mogę tylko wyrazić nadzieję, że osoby odpowiedzialne za festiwal wezmą sobie do serca liczne narzekania i w przyszłym roku postarają się o gwiazdy, a nie jedną gwiazdę.

8. No i tak na koniec, powiedzmy takie post scriptum, chciałbym pozdrowić wszystkich znajomych, z którymi się przez te 2 dni bawiłem, na czele z twórcami i wykonawcami piosenki "Ba ba ba". Zdjęcia autorstwa Piotra Biernackiego.

niedziela, 12 lipca 2009

Reggae nad Wartą 2009 - dzień 1 (na szybko)

1. Tak jak przed rokiem postanowiłem sporządzić krótkie sprawozdanie z pierwszego dnia Reggae nad Wartą. Na papierze był to dzień gorszy i pewnie tak w istocie było, lecz - ku mojemu zdziwieniu - bawiłem się wyśmienicie, więc można mówić o pewnym pozytywnym zaskoczeniu.

2. Jak przed rokiem festiwal otworzyła gorzowska Creska. Grali nieźle, nic więcej. Tego się jednak można było spodziewać - wciąż jest to młody zespół, który w dodatku nie wybija się niczym charakterystycznym. Na rozgrzewkę Creska była jednak jak znalazł, a przecież chyba o to chodziło w ich występie. Nawet kilka osób kręciło się przez jakiś czas pod sceną.

3. Następnie na scenie zaprezentowała się Plebania. I to było mega zaskoczenie, bo zespół o takiej nazwie, którego zresztą w ogóle nie kojarzyłem, pokazał naprawdę coś ciekawego. Muzycy, pytani o reprezentowany gatunek, odpowiadają: "punk reggae indian music", co jest chyba najtrafniejszym określeniem. Pozytywna energia przekazywana jest tu z nieco mocniejszym uderzeniem, wspomaganym przez chociażby taką harmonijkę ustną oraz tekstami w języku Indian. Pogo przy Plebanii było najbardziej ostre (i zarazem nie przesadzono), sam bawiłem się doskonale.

4. Indiańskie klimaty zastąpione zostały nieco bardziej folklorystycznym Czerwie. Początek występu sobie odpuściłem, musiałem posilić się kiełbasą, która - nawiasem mówiąc - w tym roku wydawała się gorsza niż w zeszłym. Gdy wróciłem, byłem raczej zawiedziony, bowiem całe to Czerwie grało raczej mocno przeciętnie. Nie podobały mi się te wszystkie folklorystyczne akcenty, zaś wyczyny akordeonisty oraz sposób, w jaki zespół zakończył koncert, wręcz mnie zażenowały. No cóż.

5. Po Czerwie nastąpiła nieco dłuższa przerwa - stroiła się bowiem gwiazda wieczoru United Flavour. Szczerze mówiąc, pierwszy raz usłyszałem o tym zespole dopiero przed Reggae nad Wartą, i zapowiadało się naprawdę ciekawie. Wpływy afrykańskiej i hiszpańskiej kultury, wraz z prawdziwym miksem stylów muzycznych (reggae, latino, soul, r'n'b, hip hop i dancehall) mogły dać naprawdę porażający efekt. Nie myliłem się. United Flavour zagrało naprawdę fajnie - hiszpańska wokalistka śpiewała dobrze oraz potrafiła nawiązać kontakt z publiką. Prawdziwą bombą okazała się jednak osoba afrykańskiego basisty, który podczas koncertu zaliczył kilka rewelacyjnych wejść wokalnych. Swoją drogą, warto wspomnieć o deszczu, padającym właśnie podczas występu United Flavour. Nie wiem czemu, ale wydaję mi się, że po prostu doskonale pasował on do tej muzyki. Jest to na pewno jeden z tych zespołów, którym w najbliższym czasie się zainteresuję.

6. Na koniec zagrało Village Kollektiv. Na pewno nie można muzyki tej formacji sklasyfikować jako reggae. Był to raczej zbiór dziwnych instrumentów, dziwnego śpiewu i w miarę normalnej elektroniki. Nie mogę powiedzieć, aby mi się podobało. Nie mówię, że było słabe. Może po prostu taka muzyka do mnie nie trafia, może nie pojmuję jej głębi.

7. W porównaniu z zeszłym rokiem, pierwszy dzień Reggae nad Wartą zaliczył spory regres - droższy bilet, mniej ludzi, gorsze kiełbaski i - bądź co bądź - gorszy line-up. Jasne, Plebania mi się podobała, United Flavour również, ale to nie to samo, co zeszłoroczne Maleo Reggae Rockers czy Dubska Division z wybitnym występem Gery Moralesa. Liczę, że dzisiaj będzie lepiej. Masala to mój pewniak, Daab też się raczej postara. O Całej Górze Barwinków oraz Stage of Unity również słyszałem mnóstwo pozytywnych opinii, więc po prostu musi być lepiej.

8. Na koniec oczywiście pragnę pozdrowić wszystkich moich towarzyszy niedoli, których w tym roku było naprawdę sporo. Zamieszczone w tym artykule zdjęcia są autorstwa Piotra Biernackiego, mojego fotografa (no co, masz akredytację dzięki temu blogowi). Jutro możecie spodziewać się kolejnej szybkiej (no bez przesady) relacji z Reggae nad Wartą, a dalej, w tygodniu, myślę, że jeszcze jakichś dwóch materiałów odnośnie samej imprezy.

wtorek, 7 lipca 2009

Maleo Reggae Rockers - Reggaemova

Tydzień poprzedzający gorzowski festiwal Reggae nad Wartą to - jak już wczoraj pisałem - idealny czas na przybliżenie kilku (kto wie ilu, może tylko dwóch), naprawdę dobrych krążków, reprezentujących wywodzący się z Jamajki gatunek muzyki. Wczoraj było o wybuchowej mieszance reggae i ska z Radomia, czyli grupie Alicetea i jej albumie "Muzyka Moja Broń". Natomiast dziś, jak w każdy wtorek, przyszła pora na album, który po prostu musicie znać. Taką płytą jest właśnie "Reggaemova" Maleo Reggae Rockers. Może to nie żaden klasyk jak wydawnictwa Izraela bądź Daabu, lecz moim zdaniem jest on pewnym wyznacznikiem tego, co działo się na polskiej scenie w ostatnich latach.

Album "Reggaemova" miał swoją premierę w 2006 roku i był to drugi studyjny krążek formacji. No, trochę tu może naciągam fakty, ale teraz nie pora na ilustrowanie historii zespołu. Musicie tylko wiedzieć, że Maleo Reggae Rockers to grupa skupiona wokół osoby Darka Malejonka, pseudonim Maleo - znakomitego wokalisty i gitarzysty. Jeśli zaglądacie na tego bloga tylko ze względu na wpisy związane z hip-hopem, to tak czy siak powinniście go kojarzyć. Pojawił się on bowiem u boku Dużego Pe w kawałku "Zion" z płyty "Sinus". Już tam w refrenie pokazał swoje niezwykle wysokie umiejętności wokalne, zatem możecie być wręcz pewni, że na swoim najnowszym albumie Darek Malejonek spisał się co najmniej równie dobrze (prawda jest taka, iż wypadł jeszcze lepiej). Warto jeszcze dodać, że większość składu Maleo Reggae Rockers oparto na muzykach z legendarnej kapeli Bakshish.

"Reggamova" to album przepełniony pozytywną wibracją oraz bujającymi, choc nie zawsze skocznymi, rytmami. Pod względem muzycznym spodobał mi się dosłownie każdy numer - wprawdzie wyróżnić mógłbym chociażby kawałek "Rise Up", zważywszy na występującą w nim gitarę akustyczną, acz zalet z pewnością doszukałbym się również w pozostałych utworach. Brzmienie wzbogacono tekstami z refrenami, które szybko wpadają w ucho i nie są przy tym przesadnie infantylne. Liryczna strona albumu jest o tyle ciekawa, że z jednej strony wydawać się może przyjemna, lekka i łatwa do przyswojenia, a z drugiej - wręcz przeciwnie, kipi z niej zaangażowaniem, zwróceniem uwagi na problemy współczesnego świata (i nie mam tu na myśli tych politycznych, ale przede wszystkim tych społecznych) oraz chęcią przekazania i promowania wartości jak najbardziej pozytywnych, z czego reggae przecież słynie.

Nie muszę chyba mówić, że taki materiał świetnie wypada na koncertach. Wiem to doskonale, w końcu przy Maleo Reggae Rockers na żywo bawiłem się co najmniej 2 razy - co najlepsze, za każdym razem równie dobrze. Duża w tym zasługa wpadających w ucho refrenów, o których wspominałem przed chwilą. Za pierwszym razem nie znałem bowiem ani jednej piosenki zespołu, lecz, mimo tego, śpiewałem wraz z całą publicznością. Nawiasem mówiąc, umiejętności wokalne samego Darka Malejonka podziwiałem 3 razy. W końcu pojawił się on na chwilę u boku Kazika podczas koncertu KNŻ - odśpiewał wtedy swoje i zszedł ze sceny.

Jeśli już zahaczyliśmy o takie gościnne występy, to nie można zapomnieć o wzbogacających "Reggamovę" featuringach. Spory wpływ na odbiór płyty miał King Lover (słyszymy go w aż 3 piosenkach) oraz duet znany z warszawskiego Vavamuffin, a mianowicie Reggaenerator oraz Pablopavo. Razem pojawili w kawałku tytułowym, zaś każdy z osobna zaliczył jeszcze po jednym utworze. Fanów rapu na pewno zainteresuje numer "Żyję w tym mieście", gdzie gościnnie wystąpili Vienio i Pele - spisali się nieźle, choć takie kolaboracje, gdzie MC's stoją na drugim planie, raczej zawsze pozostawiają po sobie spory niedosyt. Warto jeszcze dodać, że w tym samym kawałku słyszymy również syna Darka Malejonka, Maleo Juniora, który urzeka swoim sympatycznym, dziecinnym głosikiem.

Trudno mi zdecydować, czy "Reggaemova" to istna rewelacja, czy może po prostu "tylko" bardzo dobry album. To nie jest mój gatunek muzyki, nie siedzę w nim do końca na bieżąco, więc ocenę liczbową proszę traktować z małym przymrużeniem oka. Wiem, że jest to porządny materiał. Materiał, który w dodatku znakomicie się sprawdza się podczas występów na żywo. Takie utwory jak tytułowa "Reggaemova", "Chant 2006", "Hasanoga", "Ostrożnie", "Serce Człowieka" oraz "Kochać albo żyć" to koncertowe bomby - zawsze bawiłem się przy nich znakomicie. Polecam więc nie tylko sam album, ale również koncert, na który podczas tego lata będzie pewnie łatwo trafić - w końcu festiwali reggae w Polsce mamy teraz naprawdę sporo. Szkoda tylko, że Maleo Reggae Rockers zabraknie na tegorocznym Reggae nad Wartą...

Ocena: 9/10

poniedziałek, 6 lipca 2009

Alicetea - Muzyka Moja Broń

Tegoroczne Reggae nad Wartą za pasem. Myślę, że to idealny moment na przybliżenie kilku naprawdę fajnych, a nie - jak to bywało wcześniej - słabych, lecz popularnych, krążków utrzymanych w jamajskich klimatach. Zaczniemy od wizyty w mieście Radomiu, gdzie tworzy kapela Alicetea, w ciekawy sposób łącząca reggae ze ska. Obecnie, można przypuszczać, że zespół przeżywa mały kryzys - siedmiu facetów opuściła bowiem Alicja - wokalistka i jeden ze znaków rozpoznawczych grupy. Choć z tą "zapaścią" to nie są żadne potwierdzone informacje, a jedynie moje gdybania.

Właśnie dlatego lepiej je od razu porzucić i zająć się czymś, co nie budzi aż takich kontrowersji. Formacja, podczas swojej 7-letniej działalności, wypuściła jedynie (albo aż, zależy jak na to spojrzeć) jeden studyjny album, stojący za to naprawdę na wysokim poziomie. "Muzyka Moja Broń" to 12 przepełnionych pozytywną energią oraz ciekawymi pomysłami tracków. Na ogół dominują beztroskie, luźne i optymistyczne kawałki w stylu "Lena Sambora" - za takie klimaty wiele osób ceni sobie reggae i w sumie im się nie dziwie. W dodatku, Alicetea doskonale czuje się w takiej stylistyce, co zresztą słychać. Nie brakuje jednak bardziej zaangażowanych piosenek - tu można wymienić chociażby "Radio Bagdad".

Radomski zespół zyskał moje uznanie nie ze względu na warstwę liryczną, a przede wszystkim z uwagi na samą, kipiącą od różnych pomysłów muzykę. Wszystko trzyma się tu klimatów reggae i ska, o czym zresztą pisałem już we wstępie. Można pokusić się o stwierdzenie, że po trochu Alicetea inspiruje się funkiem. Podobać mogą się przede wszystkim rozbudowane, dynamiczne kompozycje. Radomscy artyści chętnie zmieniają tempo - dodają niektórym piosenkom energicznego kopa bądź - wręcz przeciwnie - zwalniają, wprowadzając słuchacza w błogi, spokojny stan. Ba, Alicetea potrafi nawet całkowicie zmienić melodie w jednym utworze, co też jest pewnego rodzaju ciekawostką. Przy ocenie samej muzyki nie można zapomnieć o fantastycznej sekcji dętej oraz o męskim i żeńskim wokalu - zarówno Adam, jak i Alicja posiadają naprawdę mocne głosy, którymi spokojnie mogliby zawojować polską scenę reggae również solowo.

"Muzyka Moja Broń" to album wprost przepełniony pozytywną wibracją. Znajdziemy tu też pełno skocznych melodii, czyli - mówiąc inaczej - na słoneczne dni jak znalazł. Chciałbym kiedyś wybrać się na koncert tej grupy, bo, słuchając tej płyty, jestem wręcz pewien, że znakomicie radzi sobie ona podczas występów przed publicznością. Póki co, niestety nie będzie mi to dane. Może kiedyś Alicetea zawita do Gorzowa w ramach Reggae nad Wartą? Oby. W tej chwili nie pozostaje mi nic innego, jak po raz kolejny posłuchać krążek "Muzyka Moja Broń". Jeśli nie znacie, to gorąco zachęcam do zapoznania tego materiału!

Ocena: 8/10

niedziela, 5 lipca 2009

Enson - Osiem kroków dalej

Dawno, dawno temu mocno pojechałem Ensona na łamach tego bloga. Dziś się tego wstydzę, bo raz, że używałem do tego słabych argumentów, a dwa, że dziś jest raperem, który zaliczył jeden z większych progresów w polskim undergroundzie w ostatnim czasie. Wysoki poziom pokazał już na "Literach Jutra" duetu LJ, teraz zaatakował Internet nowym materiałem, tym razem solowym. Już we wstępie mogę napisać, że "Osiem kroków dalej" to może niekoniecznie najlepsza, ale na pewno jedna z ważniejszych i ciekawszych podziemnych produkcji tego roku.

Eno nie ma prostych linii, o czym zresztą sam daje do zrozumienia w jednym z kawałków na płycie. Gorzowianin rzuca niebanalne wersy, często niejednoznaczne, pełne ciekawych porównań i nawiązań. Nie jest to jednak pseudointelektualny rap - czasem wprawdzie trzeba chwilę pomyśleć, co autor miał na myśli, lecz jest to jak najbardziej w możliwościach przeciętnego śmiertelnika. Gdzieniegdzie Enson atakuje nas follow-upami. Najbardziej rozpoznawalny każdy odnajdzie w kawałku "To nie oni", w którym raper z gorzowskich Piasków krytykuje polską scenę hip-hopową (bo raczej nie jednego, konkretnego MC, choć kto tam wie) słowami "To twój rap, ale nie twoja rzeczywistość", nawiązującymi do słynnego "Mój rap, moja rzeczywistość" Peji.

Pojedyncze wersy to bez wątpienia najmocniejsza strona "Osiem kroków dalej". Tracki jako całość już tak nie powalają. No, może poza kończącym płytę utworem "Kain i Abel" - Enson dał ciekawy i intrygujący storytelling, z dobrym, dającym do myślenia zakończeniem. Wspomnieć należy jeszcze o singlu, promującym krążek. W "Świat jest wielki" gościnnie pojawiają się 2sty, LaikIke1 oraz KotKuler - obecność tego drugiego wywołuje największe poruszenie i słusznie, w końcu zaprezentował się naprawdę świetnie. Reszta featów, nie tylko w tym numerze, ale również na całym albumie, pozostaje raczej w cieniu gospodarza. Nie powinno to dziwić, w końcu Ensona wspomagają mniej uznani raperzy. Zarówno Roka vel "poeci są jak bletki", jak i gorzowianin Belo spisali się wprawdzie nieźle, lecz to wciąż klasa niżej. Sam Eno pod względem technicznym wypada naprawdę dobrze - jak już pisałem zaliczył spory progres (pozwolę przypomnieć sobie jego "Progres to pedał - ciągle mnie dotyka") i to po prostu słychać. Szkoda, że nie nagrywa na lepszym sprzęcie.

Producentami poszczególnych kawałków na płycie są m.in. Oliwa, Nastyk, Riki, 2sty, Bonifacy oraz duet Wallcut. Ksywki raczej mało znane, bity jednak wyszły całkiem niezłe i klimatyczne. Wprawdzie żaden z nich się jakoś przesadnie nie wybija, lecz najważniejsze jest to, że Enson znakomicie się na nich czuje, a o to przecież głównie chodzi. Osobne zdanie należy się skrzypkowi ŁC, które swoje umiejętności pokazał w utworze "Świat jest wielki" - kapitalna robota!

Eno jest raperem, któremu można wiele zarzucić. Umówmy się jednak, właściwie do każdego można się przyczepić, skupiając się tylko na jego minusach. Prawda jest taka, że "Osiem kroków dalej" to najlepszy gorzowski materiał od czasu "Liter Jutra", który spokojnie można pokazać hip-hopowym głowom z całej Polski. Dobry album, pełen mocnych, trafnych i ciekawych linijek. Nie każdemu przypadnie do gustu, to pewne. Mi się podoba, Enson pokazał spore umiejętności i za to trzeba go chwalić. Sprawdźcie album, może i Wy będziecie go później propsować. Polecam.

Ocena: 7+/10