sobota, 25 kwietnia 2009

Kazik Na Żywo w Palladium (22.04.2009)

Początkowo KNŻ w warszawskim Palladium miał zagrać już 16 kwietnia bieżącego roku. Parę dni wcześniej prezydent ogłosił jednak żałobę narodową. Czy było to słuszne, czy nie – o tym już swego czasu pisałem. Kazik potwierdził jednak moje przekonanie, że na taki koncert warto czekać te parę dni dłużej.

W Palladium pojawiłem się koło 19, kiedy na scenie grał jeszcze drugi z supportów, zespół Soulburners, który ogólnie zaprezentował się całkiem w porządku, lecz miał strasznie obciachowego wokalistę – gdy tylko na niego patrzyłem, od razu chciało mi się śmiać. Potem na scenę wkroczył jeszcze Większy Obciach. Bez wątpienia był to najbardziej "lajtowy" występ środowego wieczoru. Takie lekkie, softrockowe granie okraszone jednakże satyrycznymi, często zarazem mocnymi tekstami.

Chwilę po 20 na scenie zaczął instalować się Kazik Na Żywo. Jako pierwszy pojawił się Robert Friedrich. Litza został przywitany przez publiczność wręcz gorączkowo. I nie ma się w sumie co dziwić. Wprawdzie to Staszewski jest postacią nr 1 podczas koncertów KNŻ, lecz przecież to ortodoksyjny katolik w dreadach podkręca atmosferę i rozgrzewa zgromadzonych. Jeszcze większymi oklaskami powitano samego Kazika. Tylko się pojawił i od razu się zaczęło.

Na początek zespół zagrał tradycyjnie "Legendę ludową", dalej były również same hity. Zresztą nic dziwnego, w końcu w koncertowym repertuarze KNŻ ciężko znaleźć słabsze numery. Staszewski – a wraz z nim ja i tysiące innych gardeł – zaśpiewał chociażby "Tatę Dilera", "Kalifornię ponad wszystko", "Artystów", "Nie zrobimy wam nic złego, tylko dajcie nam jego", "Świadomość", "Łysy jedzie do Moskwy", "W południe", "Nie ma litości", "Las Maquinas de la Muerte" czy "Konsumenta". Ciekawie wykonano cover "Krzesła Łaski" Nicka Cave’a. Zgodnie z tytułem Kazik cały utwór przesiedział na krześle. Ogromnie zaskoczył mnie gościnny występ Maleo, który wlazł na scenę w czasie grania "I’m on the top". Wyglądający z daleka jak brat bliźniak Roberta Friedricha wokalista reggae odśpiewał swoje i sobie poszedł.

Na bisy KNŻ moim zdaniem nie zostawił wcale najlepszych utworów. Pewną niespodzianką była "Ballada o kobiecie żołnierza", której się szczerze mówiąc w ogóle się nie spodziewałem. Co jeszcze Staszewski zaśpiewał na pożegnanie? Wstyd to przyznać, ale dokładnie nie pamiętam. Na pewno po raz drugi usłyszeliśmy "Legendę ludową" oraz kończącego koncert "Tatę Dilera" w wersji kilkunastominutowej. Swoją drogą brakowało mi kilku piosenek - mam tu na myśli przede wszystkim "100000000", "Spalaj się" i "Pierdolę Pera".

Warto było spędzić w Warszawie mniej czasu niż trwała podróż w jedną i drugą stronę do stolicy. Kazik Na Żywo zagrał fenomenalnie. Śpiewałem niemal wszystko, skakałem przy wielu piosenkach, przy paru największych hitach pozwoliłem sobie nawet wejść w pogo, co normą raczej u mnie nie jest. Pod sceną było gorąco – pod tym względem dobrze, że KNŻ nie grał 3 godzin, do których przyzwyczaiła mnie inna formacja Staszewskiego, Kult. Ile bym dał, aby na taki koncert pójść jeszcze raz. No cóż, może kiedyś. Póki co, muszą wystarczyć niesamowite wspomnienia.

Zdjęcia wykonał Artur Rawicz, opublikował je na swoim blogu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz