wtorek, 16 grudnia 2008

"Wszystko przyjdzie z czasem" - wywiad z Medium

Mógłbyś przybliżyć nieco swoją osobę? Jak zacząłeś przygodę z hip-hopem, jakie były pierwsze nagrywki? To pytanie powtarzało się we wszystkich, prowadzonych z Tobą wywiadach. Mimo to, czytelnicy bloga chcą znać Twoje początki.

Zaczynałem typowo jak na kolesia z mojego rocznika. Wpadła mi w ręce kaseta Liroya, a później słuchałem wszystkiego co nazywało się hip hopem. Normalną koleją rzeczy było zajęcie się tym od strony praktycznej. W końcu pochodzę z miejsca gdzie to wszystko miało swój początek. Zacząłem robić bity, pisać dużo tekstów i chować to wszystko w szufladę. Komputer, mikrofon komputerowy, program komputerowy... Trochę żałuję, że nie zasmakowałem klimatów nagrań lat 90.-tych.Ale intuicyjnie pierwsze nagrania to miałem w wieku 5 lat na magnetofon z akompaniamentem garnków i tłuczonych szklanek. Tak to się urodziło.

Kiedy zaczynałeś, posługiwałeś się ksywką BMC. Teraz nagrywasz jako Medium. Mógłbyś podać genezę obu pseudonimów i powód, dla którego ją zmieniłeś?

Przede wszystkie BMC oznaczało Bardzo Młody Człowiek, ale było też kilka innych rozwinięć tego skrótu. Taki wybryk młodości. Ten kto mnie zna, wie, że pseudonimów miałem kilka, jeśli nie kilkanaście. Dla mnie to bardzo ważny element twórczości. Nawiązuje do ideologii artysty, jego ukierunkowaniu, choć nie zawęża horyzontów. Zmieniłem go, ponieważ i ja się zmieniłem. Robię o wiele bardziej dojrzalszy hip hop, niż ten, który tworzyłem jeszcze przed mutacją i rewolucją hormonów (śmiech). Medium jest moją wizytówką.

„Seans Spirytystyczny” został przyjęty dość dobrze, co pewnie przyczyniło się do podjęcia decyzji wydania fizycznej wersji materiału własnym sumptem. Znane są już jakieś konkretne daty?

Zadaje sobie to pytanie codziennie i ubolewam, że nie stało się to już kilka miesięcy temu. Niestety popłynęło sporo hajsu na sprzęt, dzięki któremu będę mógł zacząć drugi materiał i chwilowo nie jestem w stanie sam wytłoczyć „Seansu…”. Generalnie szukam sponsorów na to przedsięwzięcie. Ta płyta wyjdzie na nośniku, choćby te kilkaset sztuk miało się zakurzyć w kącie mojego pokoju. Zasłużyła na to.

O jakich kwotach mówimy? Zawsze mnie to interesowało.

Zależy o jakiej ilości płyt rozmawiamy i jak dogadamy się z tłocznią oraz w jakiej postaci jest to wydane, ale powiedzmy, że jest to jakieś 500 sztuk. Pomnóż to razy 5 zł i będziesz znał odpowiedź.

Sporo. A co z klipem, o którym wspominałeś przy okazji wcześniejszego wywiadu?

Nie wyszło. Klip miał być nietuzinkowy, oparty na zdjęciach i wycinankach. Mieliśmy gotowe szablony, zamysł i zaczynaliśmy robić pierwsze fotografie. I stało się - moja koleżanka, która była współautorką klipu m.in. do kawałka ''Osobiście'' Onara, musiała wyjechać w nagłej sprawie. Pozdrawiam Cię serdecznie. Szablony wyrzuciłem do kosza, a zdjęcia skasowałem. Jeszcze nie jeden klip zrobię, bo mam mnóstwo pomysłów. Mam nadzieję.

A możesz uchylić rąbka tajemnicy i powiedzieć do jakiego utworu miał on powstać?

Ideał, najbardziej przeoczony przez słuchaczy numer z całego albumu.

W numerze „Jeden krok” wspominasz, że zajawka na hip hop zaczęła się u Ciebie od debiutanckiego albumu Liroya. Jak oceniasz tego prekursora rapu w Polsce po latach?

Trudne pytanie. To tak jakbyś mnie zapytał czy będę protestował, bo rozkopują mi boisko SP 24, które było moją relikwią przeszłości. Liroy jest symbolem Kielc, symbolem hip hopu. To jego teksty znałem na pamięć, co do słowa, a kasety przekładałem ze strony A na stronę B przez tłuste 3 lata. Mam do niego ogromny szacunek, bo gość zrobił to. Spełnił sen niejednego małolata z tamtego okresu. Przygotował nam plac budowy i dał narzędzia.

Jeśli już przy Liroyu jesteśmy, to co sądzisz o poziomie rapu w Kielcach, z których przecież on się wywodzi? Czy spośród kieleckich raperów jest ktoś kogo słuchasz czasem w swoich słuchawkach?

Ty wiesz, że od takich pytań zaczynają się dissy? (śmiech)

Rozumiem, że niekoniecznie chcesz odpowiadać na to pytanie?

Nie o to chodzi, że jestem egoistą i przejawiam artystyczny narcyzm. Po prostu przez ostatnie 2 lata zamknąłem się w pokoju i robiłem swoją płytę. Nie śledziłem w ogóle sceny w Polsce, nie wliczając wybranych pozycji. Jak spotykałem się z ludźmi po wypuszczeniu „Seansu…” i pytali mnie o jakiegoś rapera bądź sytuację związaną z jakimś materiałem czy dissem, to robiłem wielkie oczy i pytałem – „Co? Kto?”. Na pewno hip hop zszedł na tory prowadzące w dziwne obszary. I to odbija się echem również w Kielcach. Może dlatego - nie, już długo nie miałem kieleckiego hip hopu na słuchawkach. Ale mam nadzieję, że szybko nadrobię zaległości.

Rozszerzmy nieco horyzonty. Twój krytyczny stosunek do polskiego podziemia można było poznać przy okazji innych wywiadów. Naprawdę nie ma żadnego rapera w undergroundzie, który przypadłby Ci do gustu?

A czy ja tak powiedziałem? Cenię kilku nawijaczy z podziemia i tego nie ukrywam. Niektórymi produkcjami wręcz się zachwycałem. Może powiem w ten sposób - jeśli chodzi o polski hip hop, to mam klapki na oczach, ale uchylam je co jakiś czas, żeby wiedzieć gdzie skręcić. Nie chcę, aby rap jakiegoś zioma odbił się na moim stylu.

Chciałbyś z którymś polskim raperem nagrać kawałek?

Oczywiście, że tak! Nawet już myślę jakby tu ich zaprosić, ale tego już Ci nie zdradzę. (śmiech)

Słuchając muzyki ograniczasz się tylko do rapu, czy może sprawdzasz również inne gatunki?

Ogólnie to ostatnio w ogóle nie słucham muzyki. Przez 3,5 miesiąca w Anglii przesłuchałem, nie przesadzając, ok. 1000 albumów z amerykańskiego podziemia i nie tylko. Dom, praca, dom i w tym czasie słuchawki w uszach non stop. Muszę trochę od tego odsapnąć. A jeśli chodzi o inne gatunki, to muszę się przyznać, że uwielbiam drum'n'base i trochę gitarowego grania. Zwłaszcza jak chce dać upust mojej energii, np. na parkiecie (śmiech)

Czyli raczej nie potrafiłbyś wskazać najlepszej płyty zbliżającego się ku końcowi roku?

Nadrobiłem zaległości i mam dwóch kandydatów – O.S.T.R. albo Zeus.

Dlaczego właśnie oni?

Jeśli chodzi o Ostrego, to chyba tłumaczyć nie muszę - jego rap powoduje u mnie uśmiech na twarzy. Jest perfekcyjnym artystą i każda płyta to majstersztyk pod każdym względem. Jest tylko jedno ''ale'' - nie pochwalam tego, że tak często gloryfikuje jaranie jako źródło radości. A Zeus wykopał mnie z butów - proste treści, ale poruszające. Klasyczne bity, ale rewelacyjne. Flow i głos idealnie wpasowane w brzmienia, które dobrał. Ta płyta praktycznie nie ma mankamentów.

Zdecydowałeś się na nagranie bardzo osobistej płyty. Czy chciałbyś teraz cofnąć coś co na niej opowiedziałeś, może coś poprawić?

„Seans spirytystyczny” był nagrany w szalony sposób. W przerwach w pracy (tak, dokładnie) wpadałem do Adamusa i bywało tak, że nagrywałem po 3 kawałki w godzinę i wracałem do roboty. Niektóre zwrotki i refreny były pisane przed mikrofonem. Jeśli miałbym coś zmienić, to na pewno warunki nagrywania, które wygenerowało mi życie. Jednym zdaniem chciałbym mieć na to więcej czasu. A treści zostały rzucone, kolejna płyta być może je zweryfikuje, a być może potwierdzi. Czas pokaże.

Osobisty charakter płyty daje do myślenia. Jesteś młodym człowiekiem. Mimo tego, wiele już w życiu doświadczyłeś. Co daj Ci siły, aby dalej żyć normalnie? Jak w tym wszystkim znajdujesz czas na rap? Nie miałeś chwil, w których chciałeś rzucić tworzenie muzyki, żeby poprawić zagmatwane i skomplikowane życie osobiste?

Chciałem. Próbowałem się do tego zmusić. Sęk w tym, że zbyt głęboko w tym siedzę. Może to zabrzmi sadystycznie, ale lubię komplikować sobie życie. Nigdy nie miałem z górki i to właśnie podoba mi się najbardziej, choć muszę przyznać, że często przez to cierpię. Moje „bogate” życie daje mi inspiracje by robić rap. Dlatego jest autentyczny i dotyka serca. Bo jak inaczej do niego dotrzeć jak nie przez szczerość i nostalgię?

Skąd czerpałeś inspiracje tworząc „Seans Spirytystyczny”? To, że głównym inspiratorem było życie - to chyba wszyscy wiedzą. Bardziej mam tu na myśli artystów, do których nawiązywałeś krojąc bity i pisząc teksty.

To raczej był kolejny punkt cyklu mojej przygody z hip-hopem. Kipiałem już od rapu i musiałem go jakoś umiejscowić. Bity? Wybrałem klasyczną drogę, bo ona prowadzi mnie od zawsze. A jeśli mówimy o klasyce to Nowy Jork. Z drugiej strony, chciałem zrobić coś świeżego więc skupiłem się na zróżnicowanej tematyce. Jestem pragmatycznym kontynuatorem.

Na swoją płytę nie zaprosiłeś żadnego rapera. Czy na następnych projektach pojawią się jakieś featuringi? Może Ty komuś dograsz parę linijek gościnnie?

Jeśli nie uda mi się zaprosić na płytę tych raperów, których zaplanowałem, to znów będzie to solowy materiał. Chwilowo nie dogrywam się nigdzie i nikomu. Na razie chcę się rozwijać. Może po drugim albumie zacznę jakieś kolaboracje. Czyli motto naszej rozmowy - wszystko przyjdzie z czasem. (śmiech)

Jednym z pierwszych utworów, który przykuł moją uwagę była „Chemioterapia”. Przez niemal 3 minuty nawijasz tu o – bądź co bądź – gównie, jakim są leki oraz jakie gnieździ się w wielu produktach żywnościowych. Równocześnie, w refrenie pada zdanie „Ja chcę tylko jazzu”. Masz tu na myśli gatunek muzyki czy może marihuanę, która jest w taki sposób potocznie nazywana?

Jestem przeciwnikiem wszelkiego rodzaju narkotyków, bo zrujnowała życie kilku moich kolegów. Mam na myśli stan umysłu. Wedle starej chińskiej medycyny jeśli umysł nie jest zdrowy, to ciało również nie. A ten stan osiągam poprzez muzykę. I nie potrzebne mi do tego „dopalacze” w innej postaci, słabości, która dopada Cię w krytycznym momencie twórczości, braku inspiracji. Jakieś sztuczne stymulowanie mózgu jest dla mnie czystym oszustwem.

Na „Seansie Spirytystycznym” w dość ostry sposób wyładowujesz swoją frustrację na polskich politykach. Czy naprawdę jest tak źle jak wspominasz o tym na płycie?

Każdy idzie swoim społecznym tunelem. Ja trafiłem do takiego w którym do światła daleko i trzeba używać latarek.

Metaforyczna odpowiedź na zadane pytanie może sugerować, że nie chcesz wciągać się w dysputy polityczne. Nie uważasz, że na "Seanse..." parę razy padają w kierunku polskich polityków sformułowania aż za mocne?

Zdecydowanie tak nie myślę. Może gdybyś był w takim położeniu jakim znajdują się wielu Polaków, to mówiłbyś inaczej. Punkt widzenia zmienia się w zależności od miejsca siedzenia.

Czy próbujesz coś z tym robić poza nagrywaniem tego utworów. Głosowałeś w ostatnich wyborach? A może uważasz, że to nic i tak nie zmieni?

Głosowałem. Od kiedy mam możliwość to głosuję. Przynajmniej mam świadomość, że mam wybór. Jak mnie typ oszuka, to przynajmniej mogę sobie pluć w brodę, że go wybrałem, a nie siedzieć jak ta pizda pod blokiem i żłopać kolejne piwo za hajs matki. Na tym polega państwo demokratyczne. Niektórzy tego głosu są pozbawiani siłą, a bardzo marzą o głoszeniu własnych poglądów. Im więcej tracimy, tym bardziej zaczynamy doceniać niektóre przywileje.

Co racja to racja. Dziękuję za wywiad. Jeśli chciałbyś coś na koniec dodać, teraz jest na to odpowiedni czas.

Ja również dziękuję za poświęcenie mi czasu na zadanie pytań, a Tobie czytelniku - słuchaczu za cierpliwość, jeśli dotarłeś do tego miejsca w wywiadzie. Na koniec chciałem podziękować wszystkim, którym nie zdążyłem podziękować za dobre słowa dotyczące mojej debiutanckiej płyty. Do kolejnej zasiadam w styczniu i będzie to coś naprawdę dużego. Jeśli będziesz w pobliżu Kielc - wbijaj, zrobimy dobry rapowy melanż. Pozdrawiam wszystkich.

środa, 10 grudnia 2008

Matijos animuje a szczęka leży na podłodze

Parę dni temu, mój znajomy ze szkoły, niejaki Matijos Gebreselassie opublikował w sieci swoją 6-minutową animację złożoną z 1413 rysunków. Kiedy ten krótkometrażowy film zobaczyłem po raz pierwszy, byłem wręcz oszołomiony. Pełen szacun dla Matijosa za to co stworzył! Warto wspomnieć, że samo narysowanie wszystkich klatek trwało aż 2 miesiące. Zmontowanie tego wszystkiego pewnie również zajęło sporo czasu. Za cierpliwość i zapał można Matijosa tylko i wyłącznie podziwiać. Animacja "Vivian's Rose" znajduje się pod tym adresem. Oglądajcie, zachwycajcie się i propsujcie!

piątek, 14 listopada 2008

"Jeszcze niejednym zaskoczymy" - wywiad z Racą

Rafał Szulc, lat 22, Olecko na Mazurach, od paru dni jeden legal na koncie, pseudonim Raca. Skąd ksywa?

Żebym wiedział skąd jest ta ksywka… Po tylu latach jej posiadania, z chęcią bym odpowiedział na to pytanie. :) Niektóre ksywki po prostu ma się długi czas, po kilku, kilkunastu latach ciężko stwierdzić, skąd się wzięły.

A propos Twojej ksywki, w utworze „4 pory wspomnień” pochodzącym ze „Znasz Nas EP” Jimson wita się nie z Racą, a z… Raką. Brzmi to trochę tak, jakby Jims gościnnie nagrał zwrotkę zupełnie nie znając Twojej osoby oraz Twojej twórczości. W końcu swoją ksywkę w paru utworach jednak przywoływałeś. Jak to było naprawdę?

Do dziś z tego się śmiejemy w momencie, gdy ludzie pytają mnie, czy Jims nie wiedział z kim nagrywa i z kim do dziś gada. Odpowiedź jest banalna „Raka” rymowało mu się z „plakat”, a po profanacyjnym "Nie Ma Boga" mama spaliła mu słownik, więc skończyły mu się synonimy i słowa typu „tryptykneptyk”. (śmiech)

W jaki sposób zaczęła się współpraca ze Stoną?

Dawno, dawno temu, za górami, za lasami, gdy Kixnare już brał 300zł za bit, a ja nie marzyłem nawet o jakimś proficie z rapu, zacząłem szukać producentów. Zbierałem kontakty tu i ówdzie i jeden z nich nie może się odczepić do dzisiaj… (śmiech) Dograłem zwrotkę chłopakom na Promagiel, potem dostałem bit od Stony. Pech chciał, że dostał go i Kapa (każdy z poleceniem nagrania solowego numeru, pozdrawiam zorganizowanych producentów). Co zostało zrobić innego, niż nagrać wspólny track? Wzięliśmy jeszcze Mroka, polecieliśmy trochę dalej - i tak zaczęło się w sumie Raca/Stona…

Czyli wszystko zaczęło się w „Kosmosie”… (śmiech) Powiedzieliśmy już o Stonie, czas więc na DJ Ike'a. Dlaczego padło akurat na niego?

Ksywkę Ike pamiętam jeszcze za czasów oldskulowych konkursów producenckich battlebeat (swoją drogą chyba niedawno wznowionych przez hip-hop.pl). Pewnego dnia, wchodzę na Allegro w celu kupienia kilku wosków. Pan, który je sprzedawał, miał ksywkę Ike Toruń. Metodą Colombo skojarzyłem fakty, i napisałem o bit. On był tak bezczelny, że dograł mi skrecze na całą płytę, bo okazało się, że bitów już nie robi. Choć ostatnio, po kupnie AKAI MPD, wraca do tego lub przynajmniej zamierza.

Z iloma jeszcze artystami zapoznałeś się przez Allegro?

Z 2Paciem, ale zdążyłem się zapoznać z nim już po jego śmierci. Od Duże Pe kupuje własne świeżowydane płyty na Allegro z różnych nowych kont, więc chyba się nie liczy… Poza tym to chyba nikt. A następnego producenta/DJ-a poznam pewnie też w jakimś dziwnym miejscu, np. w cyrku.

Przy powstaniu „Samotność, Wolność, Pasja” niemal równie ważną rolę co cała Wasza trójka odegrał – co najmniej tak mi się wydaję – Duże Pe. Nie tylko nawija w prawie co trzecim utworze, ale również wydał płytę. Jak to się stało, że się z nim poznałeś?

Z Pe poznałem się osobiście kilka lat temu w Ełku, po koncercie Masali lub Cinq G, już nie pamiętam. Wymieniliśmy się numerami i okazało się, że jadą do Olecka dzień później, bo ktoś z nich ma tam znajomych, którzy ich zaprosili (lub to było zupełnie inaczej i sam nie pamiętam). „Sinusem” się jarałem mocno, więc naturalną koleją rzeczy było to, że zrobimy coś razem. Chyba mu tak się spodobał nasz rap, że postanowił nas wydać (albo byłem tak upierdliwy).

Niestety, ścisła współpraca z Duże Pe ma swoje negatywne strony. Niektóre osoby narzekają, że jest go na Twoim krążku jest po prostu za dużo. Są nawet tacy, tak jak ‘kubapow’, którzy pytają się, czy nie jest Ci głupio w momencie, gdy jedna zwrotka Dużego Pe dosłownie zjada całą resztę albumu? Jak się do odnosisz do tych zarzutów? Nie przeszło Ci przez chwilę przez myśl, że masz więcej kawałków z Pe niż dobrych kawałków solo, o co podejrzewa Cię ‘zeby_zyc’?

‘Zeby_zyc’ zrobił kopiuj-wklej jimsonowego postu z forum Ślizgu. Hmm...czy zjada? Kwestia zdania słuchacza. Dla mnie największym atutem krążka są kawałki solowe (chociażby „Rewers”, „Wchodzimy do gry”). Z drugiej strony, jeśli ludziom podoba się ta zwrotką, a nie podoba twórczość Pe, to chyba znaczy, że obiektywnie jest dobra . Pytanie - czy lepiej mieć średnich gości, przekrój kumpli od parteru do czwartego piętra w bloku, czy dobre zwrotki ludzi, które dla niektórych górują nad twoimi. Kwestia wyboru. Ten krążek miał wyglądać jak wygląda, nawet jeśli niektórych urazi, że to jest Raca/Stona feat. Duże Pe. Im więcej ludzi cię zna, tym więcej skrajnych opinii słyszysz o sobie. Cóż, życie. Ktoś mi pisał że nagrałem lepsza płytę od ostatniego Pezeta, śmieję się z tego, bo to niedorzeczne. Tak samo śmieję się, gdy słyszę, ze Pe zjadł mi cała płytę (i zarazem dwie następne).

Są jednak też tacy, którzy Twoją współpracę z Duże Pe doceniają. Niejaki Johny pyta się nawet, czy nie planujesz z Warszawiakiem jakiegoś wspólnego projektu. Masz coś w zanadrzu?

Wiesz, ja jestem artystą typowo solowym, najlepiej mi się pisze storytellingi jakich jeszcze nie było. (śmiech) Teraz, z pewnym młodym producentem robię EP, które dzieje się od końca do początku z zaburzoną chronologią. Na featach mieszanka gości, od najdłuższego, po najlepszą raperkę, kończąc na wydawcy… Najśmieszniejsze, że żaden z nich nie będzie miał zwrotki na tym projekcie. Zaczynając przygodę z rapem ma się dwa wyjścia: a) zrobić bombę jak Smarki solowo i zostać docenionym (co jest coraz trudniejsze, w natłoku 15000 truskulowych składów, z których 3 są dobre) albo b) pomóc sobie w jakiś sposób ksywkami gośćmi, przy okazji nagrywając też dobry materiał. A co do płyty z Pe, tego to nawet Bóg nie wie. Nie zaprzeczam, nie potwierdzam, bo nie umiem przewidzieć jutra.

Porzućmy już osobę Pe. Nie odchodzimy równocześnie od tematu featuringów. Najbardziej mnie zastanawia, dlaczego akurat Ras Luta? Owszem, jest to ceniony wokalista reggae, ale równocześnie angażuje się w takie marne projekty jak EastWest Rockers. Co kierowało – ostatecznie słusznym – wyborem?

Marnie? Dla mnie Rockersi mają taką energie na koncertach, że tańcowałbym tam nawet z Twoją matką. (śmiech) Ryzykowna kooperacja wyszła nam na dobre, Luta z moimi tekstami byłby takim polskim Promoe. Jakoś udało nam się nawiązać kontakt, z czego jestem zadowolony i to bardzo, bo bardzo szanuję tego pana. Swoją drogą, kto by się 2 lata temu spodziewał, że EWR wyda płytę w Prosto? Ogólnie dobrego artystę zawsze powinna cechować wszechstronność.

Energia na koncertach to jedno, utwory w stylu „Dotknąć Cię” to drugie. Ponadto, czy aby na pewno Prosto to odpowiedni label dla EWR?

„Dotknąć Cię” zmontował Mista Pita, który był realizatorem naszej płyty, tak na marginesie. Zauważ, że EWR nie chcą zbyt grać tego numeru na koncertach, zawsze leci jako ostatni/przedostatni. A czy Prosto to dobry label dla nich? Nie mi to oceniać, jak będą mieli dobra promocję to chyba tak.

Na papierze spore wrażenie robią featuringi zagraniczne. Skąd znasz się z Emilio Rojasem, Visualem i Szwedką Peshi? Zadziałała wytwórnia, czy sam sobie ich „załatwiłeś”?

Z Rojasem korespondował Stona. Peshi sama się do nas odezwała po tym, jak jej puścił betę „Wolności”. Visuala poznałem przez Juice'a, pana od legendarnej bitwy z Supernatural’em. Gdy zaczęliśmy z nim mailować, raptem odezwało się z 20 osób z Chicago. Visual dał dobra zwrotkę, nagraną nie pod bit Stony, bo nasz numer miał iść na producencką płytę Ryana ze Śląska. Tak więc - tak, „Czysty Hip Hop” jest remixem.

Czy oprócz "Czystego Hip Hopu" na "Samotność, Wolność, Pasja" znalazły się jeszcze jakieś remiksy?

„Samotność” - rapowy mix książki Jamesa Clavella "Król Szczurów", a poza tym wszystko jest świeżutkie i nowe.

Do książek jeszcze powrócimy w dalszej części wywiadu. Zakończmy wreszcie temat featuringów. Polskich słuchaczy najbardziej ciekawi chyba wspólny track z Weną. Jak doszło do współpracy z Wudoe?

Chciałem z nim zrobić track na nową płytę, ale Wena usłyszał ten i stwierdził, że powinien tam być. Niecodzienna kooperacja, ale kolejna in plus według mnie. Filozofii ogromnej w tym nie było.

Zostawmy innych w spokoju. Zajmijmy się Tobą. Powiedziałeś przed chwilą o nowej płycie. Masz na myśli wspomnianą wcześniej EPkę, czy może zupełnie inny projekt?

Na drugie Raca/Stona mamy już 10bitów, rozpisałem teksty. Na "SWP" wyplułem z siebie całą poezję, będzie więc chamsko i bezczelnie (kilka osób się rozczarowało, że tak nie jest na tej płycie), czego dowodem jest track, który w przeciągu tygodnia dwóch zawiśnie w necie. Nie ma go na tym LP, będzie na następnym jako bonus, taki most łączący obie płyty. Pokaże w którym kierunku idziemy. Ktoś pisał mi, że "Znasz Nas" to najbardziej bezczelny polski rap. Nie, taki dopiero nadchodzi. A EP będzie limitowanym nielegalem, 100-150 sztuk dla koneserów, wrzuconym od razu w sieć.

Brzmi elegancko, choć tej opinii o "Znasz Nas" raczej nie podzielam. Póki co, Twoja pracowitość nie przekłada się niestety na popularność. Kiedy mówię swoim znajomym o Tobie, zazwyczaj słyszę pytania w stylu „a kto to w ogóle jest?”. Myślisz, że „Samotność, Wolność, Pasja” przysporzy Ci fame’u?

Wiesz, w Polsce bez klipu jest ciężko się wybić. Na portalach średnie klipy mają po 20 tys. wyświetleń, podczas gdy dobre single w mp3 - 2/3 tysiące. Jeśli jesteśmy na scenie rok (do tego czasu wydaliśmy już 2 płyty, zauważ) - to ciężko porównywać się z takim Jimsonem, który juz w 2006 roku nagrywał zwrotkę dla Eldo. Na wszystko potrzeba czasu, odbiór nowego materiału jest pozytywny, jestem dobrej myśli. EP nie miało praktycznie wcale promocji, przy nowej płycie w 3 dni mieliśmy 15 000 wejść na MySpace i dwadzieścia kilka tys. odsłuchań. Źle jak na debiutantów? Aha, powiedz, co to jest fejm w Polsce, fejm to ma Mezo i Liber. My mamy muzykę.

Przez fame rozumiałem jako-taką rozpoznawalność wśród młodych ludzi, którzy kojarzą nie tylko Ostrego czy Pezeta, ale również kilku podziemnych kotów. Wy takiej popularności nie macie.

Ostatnio graliśmy przed Pezetem we Wrocławiu. Boomer z Askiem, grający przed naszym wejściem, bujają tłum, a część ludzi z tyłu krzyczy: Pezet, Pezet!! I tak przez 15 minut. Wchodzimy na scenę, z na max negatywnie nastawioną publicznością. Brakowało tylko bananów i małpich odgłosów. Zagraliśmy 40 minut, spora część ludzi po koncercie podbija, że nigdy nas nie kojarzyła i gdzie można dostać płyty. Myślę, że to kwestia stażu, dalej robienia swojego i dużej ilości koncertów. W miesiąc nie wskoczymy na jedną półkę z ludźmi, będącymi na scenie od 10 lat. Inna sprawa, że polski słuchacz nie jest otwarty na nowe twarze, woli słuchać czterech raperów na krzyż, a potem biadolić, że scena jest smutna i do dupy. Po piątym klipie będziemy znani. (śmiech)

Początkowo „Samotność, Wolność, Pasja” ukazać się miało jeszcze w 2007 roku. Co więcej, w jednym z utworów padają nawet na niej słowa: „to już druga płyta w 2007”. Jak to się stało, że ostatecznie płyta miała swoją premierę w IV kwartale 2008 roku? Czy nie uważasz, że w tym momencie wspomniany przed chwilą tekst powinien zostać zmieniony?

Druga płyta nagrywana w 2007, ten materiał ma już rok. Teraz bym zrobił inną płytę, ale z tej jestem też zadowolony. Może zbyt osobista, ale dobra.

Storytellingi wydają się być Twoją domeną, o czym zresztą dobitnie świadczy „Rewers” i wcześniejszy „Semtex”. Wiemy już, że w przyszłości zamierzasz nagrywać więcej tego typu numerów. Skąd w Tobie pasja do tworzenia storytellingów?

Chyba przeczytałem zbyt dużo książek, żeby zamykać się w tematyce życie/bragga/trudy codzienności. Inna sprawa, że lubię bawić się ze słuchaczem, dopiero na koniec przedstawiać swoją wizję kawałka, taki polski Slick Rick jestem.

Jeśli już przy storytellingach i „Semteksie” jesteśmy, skąd tak w ogóle wziął się pomysł na historię o arabskim, nastoletnim zamachowcu-samobójcy?

Przetrawienie w głowie kilku powieści Forsytha oraz chora wyobraźnia, połączona z kilkuwątkową narracją.

Twoje teksty często nawiązują do różnych utworów kultury (filmy, książki), przez co czasem ciężko stwierdzić, czy w danym kawałku wypowiada się Raca, czy może inny podmiot liryczny. Jak to jest z utworem „Paranoja”. Znów wcielasz się w kogoś, czy może opisujesz wydarzenia, które znajdziemy w Twoim życiorysie? Mam tu głównie na myśli wersy dotyczące ojca alkoholika.

Tutaj nie trzeba było książek ani fikcyjnych narratorów, choć może powinno.

Wracając do tematu książek i filmów. Co czytasz i oglądasz najczęściej? Masz swoje jakieś ulubione pozycje? Co poleciłbyś fanom?

Teraz już trochę mniej czytam, ale jeśli już, to Clavell, Forsyth, Ludlum, wszystko w ciemno, oprócz ostatnich pośmiertnych prób zarobienia na nazwisku tego ostatniego. Wszystko od Sapkowskiego. Kinga też, zdecydowanie.

Na „Samotność, Wolność, Pasja” narzekasz na kondycje polskiego hip-hopu. Czy naprawdę jesteśmy atakowani przez klonów raperów „stworzonych przez in vitro”?

Jest za mało osobowości, czy to w tekstach czy w charyzmie raperów. Przez to połowa płyt nie różni się od siebie tematycznie, taka kastracja ambicji. Z drugiej strony raperzy robią to, czego oczekują słuchacze.

Na nowej płycie słychać podbitki m.in. do JedenOsiemL i pseudo-raperów z UMC. Nie uważasz, że temat przejadł się słuchaczom na tyle, że już nie ma sensu wspominać o „Jak zapomnieć”?

Trafne stwierdzenie, choć gdy nagrywałem to półtora roku temu, nie odnosiłem takiego wrażenia. Urok wypuszczania płyt XXX czasu po ich zrobieniu.

Jakich raperów z Polski i zagranicy cenisz najbardziej? Czerpiesz inspiracje od któregoś z nich?

Z Polski? Jak inspirować się raperami z Polski, jeśli odkrywczych jest góra pięciu i to trzech z podziemia? Inspiruję się bardziej życiem, filmami, książką. Rapu słucham coraz mniej, jeśli juz to Big L, Atmosphere, ostatnio wkręciłem się w Vakilla, konkretny typ z Chicago. Ogólnie jakoś minęła mi ta dzika młodzieńcza zajawka rozbijania podziemia (nie mówiąc juz praktycznie o mainstreamie) z USA na atomy. Pewnie jak zwykle muszę trochę odczekać i po jakimś czasie będę cieszył się znów jak idiota oglądając „What They Do” Rootsów i słuchając Saigona na przemian z Kwelim.

Więc jeśli nie rap, to co?

Kazik, Grabaż i psychojazdy Eminema zarówno w wersji wizualnej, jak i audio. Wszystko wrzucone do jednego worka, wymieszane i nagrane na płytę.

Kazik? Jako jego największy fan (sam sobie nadałem ten tytuł), bardzo ciekawi mnie za co konkretnie cenisz Staszewskiego oraz jaka jego płyta bądź utwór podoba Ci się najbardziej?

Za to, że potrafił oplec w złoto płyty z tekstami typu : "W środku miasta statua z gówna wyrasta", czyli za wykładanie chuja na cenzurę i robienie tego co mu się podoba oraz za najtrzeźwiejsze w kraju spojrzenie na politykę.

Wracając do polskiego rapu. Ciekawi mnie, z jakim polskim raperem najbardziej chciałbyś nagrać utwór?

Abradab, za dzieciaka jak głupi słuchałem Kalibra. No i Mes, za to że pierwszy w kraju zrobił pamiętnik ze swojej solowej płyty, słuchasz jej i wiesz kim on jest. Oprócz tego Krecik z Leszna, polski KRS-One. (śmiech)

Proszono mnie, abym zapytał Ciebie, w jaki sposób doszło do wydania nowej płyty na „legalu”. Czy w ogóle opłaca Ci się to? Kto ponosi koszty nagrywek i wyjazdów na koncerty?

Podejrzewam, że nie, ale chwilowo dobrze się bawię. Puściliśmy EP i stwierdziliśmy, że dużo gorsi od nas maja kontrakt, więc sobie go załatwiliśmy. Wszelkie koszta ponosi wytwórnia.

Jaki był nakład „Samotność, Wolność, Pasja”, jakie kroki będę podejmowane w kierunku promocji płyty oraz ile zamierzacie nakręcić teledysków?

Tysiąc sztuk na start - nie chcieliśmy robić więcej przy debiucie. Powstaną trzy klipy, do „Tak Jak Życie Nie Boli Nic” z Ras Lutą, do drugiej wersji tego kawałka z Weną oraz do „Rewersu”.

Umiesz składać na wolno?

Spytaj we Wrocławiu pod Alibi. (śmiech) Lubię freestyle’ować, ostatnio robimy to na każdym koncercie (Emtes mnie wtedy jak zwykle odstrzeliwuje), ale rywalizację freestylową mam w dupie, choć ją szanuję, taki paradoks.

Na Twojej stronie internetowej można wyczytać, że wygrałeś Witos Jam 2008 w Bydgoszczy. Co to była za impreza?

Konkurs młodych talentów, organizowany przez pOxa i ekipę bydgoskirap.pl (których pozdrawiam przy okazji). Przyjechałem do kobiety w tym czasie, zgłosiliśmy się w sumie z nudów, oddaliśmy 10-minutowy pokaz swoich umiejętności i wygraliśmy. Rok wcześniej impreza odbywała się w Parku Witosa, z głównym występem Bez Cenzury. W tym roku był Projekt Nasłuch.

Rok 2008 powoli się kończy. Jaka jest wg Ciebie najlepsza, tegoroczna płyta z tych już wydanych?

Z kraju? Myślę, że Gorzki, ma przecież numer z Akonem (szkoda, że znów ten sam wokal/sampel można usłyszeć w dwóch różnych trackach). Nie wiem, od jakiegoś czasu nie jestem zupełnie na bieżąco, więc ciężko mi jednoznacznie zdecydować. Jeśli chodzi o zagranicę, to bezapelacyjnie The Roots – „Rising Down”. Szczególnie spodobał mi się track z Saigonem.

Myślisz, że na rynku w tym roku może pojawić się jeszcze coś ciekawego?

Eminem rozjebie wszystko, jeśli ten grudzień to prawda. Nas na moje się skończył na Stillmatiku, miał jeszcze God's Son, dobre, ale Still to ostatni jego klasyk. Kiedyś mój ulubiony raper, teraz jego twórczość mi nie podchodzi zupełnie. O, z kraju O.S.T.R. pozytywnie zaskoczył mnie świeżością po tylu wydanych albumach.

Czy w najbliższej przyszłości usłyszymy Cię gościnnie na jakiejś płycie?

Hmm... Będę u chłopaków z Beer Beer na bicie Robsona. Na podkładzie DNA też zostawiłem swoją zwrotkę. Poza tym kilka luźniejszych opcji, numer z Wdową, ale ten pójdzie na longplay. Ogólnie chcę chwilę odpocząć od tego wszystkiego, ale wiem, że uda mi się to nieprędko. Jeśli chce ktoś gościnną zwrotkę, jestem bardziej otwarty, niż zamknięty.

Na koniec pytanie od fana: Johny pyta, czy uważasz się za oryginalnego? Prosił o szczerą odpowiedź.

Dobre pytanie. Stylem nie mogę się wyróżnić, nie mam takich warunków głosowych jak np. Jimson albo flow niczym Mes. Pod względem tematyki kawałków – owszem. Utwory oparte na książkach, numery dziejące się od końca plus milion pomysłów na następne tracki w głowie. Jeśli coś takiego było w Polsce, to w ilości małej. Mam nadzieję, że jeszcze niejednym zaskoczymy.

niedziela, 24 sierpnia 2008

Games Convention 2008

Games Convention 2008 przeszło już właściwie do historii. Na lipskich targach byłem w piątek, kiedy to drzwi otwarte były dla zwiedzających najdłużej, bo aż do 20:00. Przez ponad 10 godzin zobaczyłem mnóstwo nowych i dobrze zapowiadających się gier, ogromną ilość pięknych hostess oraz niezliczoną liczbę dziwów, nietypowych rozwiązań i tym podobnych. Przy pomocy poniższego tekstu i zamieszczonych zdjęć autorstwa mojego taty, Mirosława Blatkiewicza, postaram się przybliżyć to, co na własne oczy widziałem.

Games Convention 2008 to 6 hal. Na tym ogromnym terenie swoje stanowiska ulokowali najwięksi branży poczynając od Electronic Arts, idąc przez Activision, Take Two, THQ i Ubisoft, kończąc na Microsofcie i Sony. W tym roku zabrakło oficjalnego stoiska Nintendo, ale może tylko mi nie udało się znaleźć japońskiego giganta. Nie wiem do końca jak tegoroczne targi prezentowały się w liczbach, ale jedno jest pewne - wszystkiego w jeden dzień, choćby był wydłużony względem dni poprzednich, po prostu nie dało radę ogarnąć. Zabrałem się więc za rzeczy, które jako tako mnie interesują, a całą resztę erpegów, efpeesów, gier massive multiplayer i pozostałe podobne nudziarstwo najzwyczajniej w świecie olałem. Założenie to pozostawiam indywidualnej ocenie każdego z czytelników. Większość z Was na Games Convention jechać nie mogła bądź nie chciała, ale informacje nt. gameplayu poszczególnych, oczekiwanych przez daną osobę tytułów na pewno ucieszą. Jeśli więc oczekiwaliście opisu tego, jak grało się w "Starcrafta II" (a tego w poniższym tekście nie znajdziecie), to posmutniejecie i dacie tej relacji niższą notę. Dość jednak tego wodolejstwa, przejdźmy do meritum.

Jeśli miałbym wybrać grę targów biorąc pod uwagę tylko i wyłącznie czas spędzony przed monitorem/handheldem w ręku, to bez dwóch zdań ów tytuł zgarnąłby "Burnout: Paradise" w wersji na PC-ty. Szczerze mówiąc nawet nie wiedziałem, że dzieło Criterion szykuje atak na blaszaki, a tu proszę - już w styczniu przyszłego roku, będziemy mogli porozbijać parę aut, przy niezwykle szybkiej jeździe i niepuszczaniu palca z przycisku odpowiadającego z tzw. boost, czyli dopalacz. I to wszystko bez kupowania jakiejkolwiek konsoli! Co się zmieniło względem wersji poprzednich, znanych właściwie przede wszystkim posiadaczom PlayStation 2? Bardzo, ale to bardzo wiele. Przede wszystkim do dyspozycji mamy teraz - wzorem ostatnich Need for Speedów, Midnight Clubów i całej reszcie tego pro-tuningowego badziewia - całe miasto, po którym jeździmy sobie spokojnie, "nabijamy" nitro starymi metodami i zatrzymujemy się w miejscach do tego wyznaczonych, aby wystartować w takim a takim wyścigu. Rozwiązano to całkiem fajnie, a miasto nie jest jakieś przesadnie duże, aby przemieszczanie się po nim znudziło się zbyt szybko. Zrezygnowano z tzw. "crashy", czyli trybu, w którym dokonywaliśmy kosmicznych karamboli. Zrezygnowano, ale nie do końca. W "Paradise" możemy w dosłownie każdym momencie przytrzymać dwa triggery i już po ułamku sekundy uruchamia się coś w rodzaju "crashy" właśnie. Z tą jednak różnicą, że mając odpowiednią ilość nitro możemy auto "przenosić" z miejsca na miejsce, trafiając na kolejne samochody i autobusy, za które - nawiasem mówiąc - otrzymujemy mnożnik. Całość stanowi swego rodzaju grę w grze, dającą sporo frajdy (choć po paru razach pewnie się nudzi). Fajne były reakcje pracowników EA, kiedy to pobijałem nowe rekordy w "crashach" i drugim moim ulubionym trybie - "Road Rage". Wow, you are pro! - krzyczeli.

Przez dziennikarzy grą targów okrzyknięto "LittleBigPlanet" (opisywane przeze mnie dawno temu tutaj). I w sumie coś w tym jest. Exclusive dla PlayStation 3 to produkt zaiste genialny. Niestety nie dopchałem się do konsoli, na której można było tworzyć poziomy, ale za to udało mi się rozegrać jeden, przygotowany przez speców z Sony level. Na pierwszy rzut oka "LittleBigPlanet" to typowa platformówka "starej szkoły" (mam tu na myśli rzecz jasna ujęcie akcji z boku). Szybko jednak to wrażenie umyka. Japończyki stworzyli platformera na wskroś oryginalnego i nowatorskiego. To zasługa realistycznego silnika fizyki - powie ktoś, kto opisywaną grę widział w akcji, lecz pada w ręku już nie trzymał. Jasne, trochę racji ma, fakt zaimplementowania znakomitego silnika fizyki to jedno, a umiejętność jego wykorzystania to drugie. Programiści z Sony przygotowali w tej materii potencjalnemu nabywcy szerokie pole do popisu. Beczki się ruszają, windy unoszą i spadają, a zawieszone na linach drewniane kładki kołyszą się pod wpływem ciężaru naszego bohatera. Najfajniejszy jest jednak właśnie on, awatar wcześniej stworzony przez nas przy pomocy specjalnego kreatora. Nie dość że wygląda milusio, to jeszcze posiada całkiem spore możliwości. Dla przykładu - spusty DualSchocka 3 odpowiedzialne są odpowiednio za prawą i lewą rękę, co przydaje się do chwytania wszelkiej maści lian, które często są naszą jedyną drogą do ukończenia poziomu. Na samym finiszu na gracza czeka boss - pokonamy go, jak to zwykle bywa w tego typu grach, nie siłą, a sprytem. Warto dodać, iż "LittleBigPlanet" daje ponoć ogromne możliwości współpracy z innymi graczami, czego - niestety - nie mogłem już sprawdzić.

Spore wrażenie zrobiło na mnie też "Guitar Hero on Tour" przeznaczone na kieszonkowego Dual Screena. Po obejrzeniu tego filmiku, wiele osób, do których zresztą dość nieśmiało się przyłączyłem, pukało się w głowę. Na Games Convention 2008 rozwiałem jednak wszystkie swoje wątpliwości. Guitar Hero na DS-a daje równie wielką radochę, co Guitar Hero na popularną "peesdwójkę" czy też Xboksa 360. Stylusem "wybijamy" odpowiedni rytm, a określone dźwięki wybieramy przy pomocy dołączanej do gry nakładki. Początkowo wszystko wydaje się za małe, ale po kilku minutach byłem już przyzwyczajony do sprzętu w skali mikro. Nie muszę chyba mówić, że bezbłędnie zagrane "Breed" Nirvany, na takim właśnie kieszonkowym wydaniu gitary, dało mi mnóstwo satysfakcji. Wrażenie jakie wywarło na mnie "Guitar Hero on Tour" było tak duże, że już teraz planuje zakup Dual Screena. Od czasu sprzedania PSP nie miałem na własność żadnej konsoli, a handheld Nintendo wydaje się spełniać wszystkie moje wymagania odnośnie "kieszonki".

Jak zwykle ogromne emocje budziły gry piłkarskie. Najpierw przetestowałem "Pro Evolution Soccer 2009". W porównaniu do ubiegłorocznej edycji gra się o wiele lepiej. Wprawdzie dynamizm zabawy trochę siadł, ale nie zmienia to faktu, iż liczba błędów znanych z PES 2008 wyraźnie zmalała. Czy jest to efekt ogromnych zmian, czy - wręcz przeciwnie - skromnych, kosmetycznych poczynań speców z Konami, tego niestety nie wiem. Jeden rozegrany przeze mnie mecz to po prostu za mało, aby wyłapać takie szczegóły. Inna sprawa, że właśnie to jedno spotkanie wystarczyło, aby odprawić niemieckojęzycznego przeciwnika 2:0. Można powiedzieć, że było wręcz łatwo. "FIFA 09" podobnie jak nowy PES zelektryzowała setki graczy przybyłych do Lipska. Co ciekawe, dostać się do piłki kopanej od Electronic Arts było co najmniej kilka razy trudniej niż do odpowiednika od japońskiego giganta. Wszystko za sprawą małej ilości standów z grą. W końcu się jednak dopchałem do trzeciej "plejstacji" z wyżej wspomnianym tytułem. Wrażenia takie jak co roku - gra się całkiem przyjemnie, ale wydaję mi się, że do PES-a wciąż daleko. Za wolno i za ślamazarnie. Fani serii nie powinni być jednak zawiedzeni.

Kolejne gry nie wywarły już na mnie takiego wrażenia. "Tomb Raider: Underwold" to kolejne, trzecie już przygody Lary Croft przygotowane przez programistów z Crystal Dynamics. Oparte na tych samych schematach co "Legenda" i "Anniversary", tj. mnóstwo elementów platformowych, parę zagadek oraz niewielka ilość walk przy użyciu broni palnej. Wersja prezentowana na targach miała to do siebie, że spore kłopoty sprawiało sterowanie i - zwłaszcza - kamera. Niemniej, dzięki niej odkryłem, że graficy z Crystal Dynamics kolejny raz mocno popracowali nad Larą wygładzając, powiększając i uwypuklając to i owo.

Ze sporym zaciekawieniem podszedłem do "Mirror's Edge" - nowatorskiej produkcji twórców słynnego "Battlefielda", będącej połączeniem FPS-a z grą action-adventure. Rzecz dzieje się w utopijnej przyszłości, a nasz bohater jest gońcem płci żeńskiej przenoszącym cenne informacje. Wszystko dzieje się w widoku z pierwszej osoby, a nasze zadanie polega na przedostaniu się z punktu A do punktu B. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że biegamy po... drapaczach chmur. Większość z Was wnet pojęła, że nasza bohaterka uprawia nic innego, a mający swe korzenie we Francji le parkour. Grając w "Mirror's Edge" jakieś 15-20 minut zauważyłem, że program owszem ma potencjał, ale nie jest skierowany dla mnie, bowiem sterowanie sprawiło mi nieco za wiele trudności. Pan z EA bardzo starał mi się pomóc, mówił nawet po angielsku (zresztą jak cały personel na targach), no ale drygu do tego typu gier mi niestety nikt nie podaruje.

W obroty wziąłem również dwa, dość bliźniacze tytuły, a mianowicie "Motorstorm 2" oraz "Pure". O ironio do gustu bardziej przypadło mi to drugie. W "Pure" gracz ściga się na quadach oraz - dodatkowo - robi przy tym różnego rodzaju ewolucje. Frajdy przy jeździe i skokach jest co nie miara, aż szkoda, że wyjdzie to tylko na PS3. "Motorstorm 2" spodobał mi się już średnio, lecz było to spowodowane raczej tym, iż po prostu nie szło mi za dobrze. Było też "Spore" (więcej o tem tutaj), w które jednak nie zdołałem zagrać. Ludzie okupowali standy z nowym projektem Willa Wrighta straszliwie. Ponadto, każdy komputer odpaloną miał inną fazę rozwoju organizmu, a ja chciałem zagrać od samego początku aż po samiutki koniec. Tak się jednak nie dało, więc "Spore" sobie darowałem. Premiera już za 2 tygodnie, więc nie ma co się gorączkować.

Games Convention 2008 to bez dwóch zdań impreza udana. Niestety, na przełomie 3 ostatnich lat nie zanotowałem jakiegoś zauważalnego rozwoju targów. Ten nastąpi jednak najprawdopodobniej już w przyszłym roku, kiedy to cały cyrk zostanie przeniesiony do Kolonii, gdzie już raczej niestety się nie wybiorę. Chciałem w tej relacji umieścić jak największą ilość informacji o grach, które za jakiś czas pojawią się na półkach sklepowych. Biorąc pod uwagę jednak to, że na blogu powinny przeważać krótkie formy wypowiedzi, całość starałem się skrócić jak najbardziej się dało (choć i tak mocno się rozpisałem). Nie mogłem zamieścić wszystkich informacji. Dlatego też, jeśli macie jakieś pytania, to śmiało zadawajcie je w komentarzach. Na pewno na nie odpowiem.

czwartek, 14 sierpnia 2008

Mordowanie szerszeni na wesoło, odsłona druga

2 tygodnie temu na łamach bloga opublikowałem artykuł, w którym przedstawiłem 5 moich ulubionych technik zabijania szerszeni. Dzisiaj postanowiłem zamieścić kolejne 5 sposobów, tym razem Waszego autorstwa. Oczywiście jeśli macie jeszcze jakieś wyrafinowane metody zabijania, to opisujcie je w komentarzach do tego artykułu.

6. Sposób na NG
Niezbędne: atlas geograficzny; tłuczek do mięsa; sąsiad; odrobina trzeźwości umysłu;
Po odkryciu szerszenia, zadzwonić do odpowiedniej instytucji z zapytaniem, jak go zabić. Po ustaleniu sposobu, wziąć atlas geograficzny, tłuczek do mięsa, iść do sąsiada i poprosić, aby szerszenia zabił. Przy odrobinie szczęścia podzielić się obowiązkami: sąsiad przytrzaskuje owada atlasem, natomiast zainteresowana bije tłuczkiem. Minusy metody: nie każdy ma sąsiada, a poza tym szkoda niszczyć atlasy geograficzne.
Nadesłała Aleksandra vel Marycha;

7. Sposób na mamę Kasię
Niezbędne: paletka do pingponga; złość; odwaga; umiejętności nadprzyrodzone;
Po zobaczeniu szerszenia, biegnij do domu po paletkę do pingponga i uderz szerszenia w locie. Respekt w oczach syna bądź córki na długo.
Nadesłał Johny co ma głos jak Jimson;

8. Sposób na nieśmiertelne zdjęcie Bartiego
Niezbędne: gazeta; nieśmiertelne zdjęcie Bartiego; przyjaźń; odwaga;
Latającemu owadowi pokazujemy legendarne zdjęcie Bartiego (uprzednio wydrukowane z internetu), po czym śmiejącego się szerszenia dobijamy dziarsko gazetą. 100% skuteczności.
Nadesłał Marek pseudonim Drugi Westside;

9. Sposób na kumpla z ławki Niezawodnego Dogy'ego
Niezbędne: Zeszyt lub jego wydajny substytut; doniczka, najlepiej z kaktusem; pomieszczenie z parapetem;
Szerszenia krążącego po pomieszczeniu zaatakować przy oknie, aby upadł na parapecie. NIE DOBIJAĆ zeszytem! Postawić na leżącym szerszeniu doniczkę, najlepiej z kaktusem.
Nadesłał - a jakże - Niezawodny Dogy;

10. Sposób na Justynkę
Niezbędne: gazeta (Życie na Gorąca, Gala, Viva, Wysokie Obcasy); łóżko z materacem; osobnik nie przekraczający wagi 130 kg; odwaga; mocne gardło;
Po zauważeniu owada natychmiast zacznij głośno piszczeć zwołując przy okazji większą część rodziny obecnej w domu. Wskocz na łóżko, uderz w szerszenia odpowiednio zwiniętą gazetą, tak aby wpadł w szczelinę pomiędzy łóżkiem, a ścianą. Następnie odsuń łóżko, bohatersko wciśnij się w szparę i dobij insekta. Skuteczność: 40%.
Nadesłała Justynka;

Mądrość życiowa Budiego: A nie lepiej użyć środka owadobójczego?

Anonimowy (Tata?) ostrzega przed użądleniami: klik

UWAGA! Autor bloga nie ponosi odpowiedzialności za nieudaną próbę skorzystania z zamieszczonych wyżej porad, które kończą się ukąszeniem przez szerszenia bądź gorszymi następstwami. (Mówiąc krócej: nie stosuj ich nigdy!)

czwartek, 31 lipca 2008

Kilka cennych sposobów na zabicie szerszenia

W ostatnim czasie wokół mojego domu znacząco nasiliło się występowanie szerszeni. Przez te parę dni zdołałem opracować parę technik, dzięki którym te wielkie owady muszą uznać wyższość człowieka.

1. Technikus pospolitus
Niezbędne: gazeta (lub czasopismo o podobnej elastyczności); cierpliwość; przebiegłość;
Czekamy aż szerszeń usiądzie na stałej, nietłukącej się za łatwo powierzchni. Kiedy tak się staje, podchodzimy do owada i zadajemy mu potężny, miażdżący cios dobrze zwiniętą gazetą. W razie potrzeby - dobić parę razy. Uwaga, gdy po pierwszym uderzeniu szerszeń nadal będzie latał, należy się jak najszybciej oddalić, ponieważ owad staje się w tym momencie niezwykle agresywny i nieobliczalny.

2. Technika na Litosława Nieśmiesznego
Niezbędne: męska szatnia od WF-u; kilkunastu rosłych nastolatków, przeraźliwie bojących się szerszeni; zeszyt od WOS-u; odwaga; chęć pokazania swojej siły;
Jeśli kiedykolwiek w szczelnie zamkniętej, męskiej szatni od WF-u nie wiadomo skąd pojawi się szerszeń, Daniel "Danon" Chociłowicz zacznie krzyczeć "aaaaaaa!!! szerszeń, szerszeń, szerszeń!!!", a kilkunastu rosłych, silniejszych i - wydawać by się mogło - odważniejszych od Ciebie nastolatków w przeciągu ułamku sekundy ucieknie z pomieszczenia, wyjmij zeszyt od WOS-u i postępuj dokładnie tak samo jak przy technice pospolitej. Szerszeń zostanie zabity, a Ty staniesz się bohaterem na jakieś kilkadziesiąt sekund. Do czasu, aż wszyscy znajdą nowy temat na rozmowę.

3. Technika na Jakuba
Niezbędne: lampa z wysokim i wąskim kloszem oraz malutkimi dziurkami od spodu; krzesło; gazeta (lub czasopismo); dezodorant; środek owadobójczy; długa wykałaczka; cierpliwość; przebiegłość; spryt;
Jedna z najbardziej skomplikowanych i - zarazem - najskuteczniejszych metod. Używamy jej tylko o zmroku, kiedy to szerszenie ciągną do światła. Kiedy owad zacznie kręcić się wokół spełniającej kryteria lampy, przygotuj sobie krzesło i bądź cierpliwy. Gdy tylko wleci do klosza, wejdź na krzesło i zakryj jedyne wyjście z klosza gazetą (lub czasopismem). Weź do ręki środek owadobójczy oraz dezodorant. Psikaj nimi na zmianę w kierunku szerszenia. Powinno go to otumanić. Wtedy weź długą wykałaczkę, włóż ją przez malutką dziurkę u spodu lampy i - wykorzystując swój spryt i przebiegłość - spróbuj w ten sposób zabić owada. Jeśli nie chcesz używać środków owadobójczych, dezodorantów oraz wykałaczek, możesz poczekać aż szerszeń spiecze się w środku lampy.

4. Technika wg. Google'a
Niezbędne: Raid; patelnia; ręcznik; dużo odwagi;
Sposób dość bliźniaczy do pospolitego zwalczania "troszkę większych os". Zamiast samej gazety, używamy Raidu do otumanienia przeciwnika oraz patelni, którą zadajemy cios ostateczny. Dodatkowo chronimy głowę ręcznikiem.

5. Technika na Wielką Stopę
Niezbędne: osoba z długimi włosami; ociężały szerszeń; buty na nogach; refleks;
Z tej metody korzystamy tylko na dworze. Również tylko wtedy, gdy osobie długowłosej szerszeń wplącze się we włosy i - po półminutowej szarpaninie - z nich wypadanie prosto na chodnik. Wtedy też osoba stojąca tuż obok (nawiasem mówiąc mająca na sobie buty co najmniej do kostki), robi z owada placek swoją prawą lub lewą stopą. Warto dodać, że w tym wypadku trzeba wykazać się niemałym refleksem, ponieważ zawsze istnieje ryzyko, iż ociężały szerszeń nagle odleci i zacznie nas atakować.

UWAGA! Autor bloga nie ponosi odpowiedzialności za nieudaną próbę skorzystania z zamieszczonych wyżej porad, które kończą się ukąszeniem przez szerszenia bądź gorszymi następstwami. (Mówiąc krócej: nie stosuj ich nigdy!)

niedziela, 27 lipca 2008

Reggae nad Wartą - dzień 2 (na szybko)

1. Tak jak przewidywałem, znów było upalnie. Uogólniając już na samym początku - drugi dzień Reggae nad Wartą był gorszy od pierwszego. Zawiodła kondycja, zawiódł line-up. Nie było tragicznie. Nie było źle. Było po prostu jakby mniej fajnie niż dzień wcześniej.

2. Drugi dzień Reggae nad Wartą rozpoczęła nie Etna jak powinno być według programu, a Managga z charyzmatycznym frontmanem i wokalistą Grizzleem (EastWest Rockers). Grali nieźle, choć bez większej ikry. Pod sceną gibałem się początkowo tylko ja i Justyna, później dołączyło do nas parę innych osób. Większej widowni Managga poderwać nie potrafiła.

3. Potem na scenie pojawiła się Etna, czyli jeden z nielicznych zespołów, którego słuchałem trochę więcej przed samym Reggae nad Wartą. Zagrali tak jak się można tego było spodziewać - przeciętna grupa dała przeciętny koncert. Etna zdołała jednak zachęcić większą rzeszę publiczności do wspólnej zabawy, za co bez dwóch zdań należy się szacunek.

4. Występ Bob One & Tumbao Riddim Band sobie odpuściłem. Do gorzowskiego amfiteatru wróciłem już w czasie koncertu Ares & The Tribe, który mi się szczerze mówiąc w ogóle nie podobał. Pachniało mi plastikowym dancehallem i graniem wciąż na jedną nutę, ale może tylko przesadzam.

5. Potem na scenę wszedł radomski skład Jamal (Miód, Frenchman, Łukasz Borowiecki) wspierany przez zespół muzyków oraz Grizzleego. Grupa zagrała przede wszystkim największe przeboje z albumu "Rewolucje" - nie mogło przecież zabraknąć takich hitów jak "Policeman", "Słowo" czy "Kiedyś będzie nas więcej". Zaprezentowano też kilka nowych utworów ze zbliżającej się wielkimi krokami drugiej płyty zespołu. Oczywiście, Miodu i koledzy nie zapomnieli o swoim haśle "sadzić, palić, zalegalizować", którym tak niemiłosiernie zachęcili do zabawy gorzowski amfiteatr również 2 lata temu. Warto dodać, że Jamal porwał tłum jak mało kto na tegorocznym Reggae nad Wartą. Spodziewałem się jednak, że więcej osób przyjdzie na koncert tej formacji. Widocznie bilet okazał się za drogi. Mnie osobiście bardzo się podobało. Można mówić, że Jamal to przecież komercha, że Frenchman nawija strasznie niewyraźnie, że chłopaki dość nachalnie łączą reggae z rapem. Nie można jednak odmówić im jednak tego, iż potrafią zrobić niezłe show i właśnie głównie przez to tak mi się podobało.

6. Drewno From Las oraz gwiazdę wieczoru - Wayne'a McArthura & The Steppa Warriors sobie odpuściłem. Podobnie jak w pierwszy dzień, nie miałem już sił na pogowanie, tańczenie czy też gibanie się w okolicach sceny.

7. Dwie uwagi na koniec:
  1. Jeśli impreza ma przetrwać, to chyba powinna przyciągać większą rzeszę widzów. Jasne, przez te 2 dni przewinęło się przez amfiteatr cała masa ludzi, ale ani razu nie był on wypełniony po brzegi, czego co najmniej kilka razy w swoim życiu byłem już świadkiem. Jeśli bilet z roku na roku ma już drożeć, to niech chociaż line-up będzie coraz lepszy. Na festiwal reggae w Sudetach można zaprosić Groundation i całą śmietankę polskiej sceny, to czemu porównywalnych gwiazd nie ściągnąć w przyszłym roku do Gorzowa?
  2. Pogo podczas Jamala było już - według mnie - przesadzone. Wcześniej również było agresywnie, ale równocześnie ludzie bawili się całkiem dobrze. Na Jamalu uśmiech na ustach miała tylko garstka ludzi, którzy zgotowali całą tą masakrę.
8. No i tradycyjne podziękowania dla:
  1. Justynki, za to samo, o czym pisałem wczoraj (tak przy okazji, Kaji również).
  2. Wszystkich, którzy przybili mi wczoraj piątkę/dziesiątkę (a wydaję mi się, że drugiego dnia było ich znacznie mniej niż pierwszego).
  3. Pjotra, za pomysł z pójściem na kiełbasę. Nigdy bym się nie spodziewał, że pod amfiteatrem będą grillować całkiem dobre jedzenie. To był naprawdę rewelacyjny pomysł.
  4. Jacka i reszty ekipy, za miłe towarzystwo przed samym reggae.
  5. Aśki, za tzw. niusa, po którym Jacek był w szoku. I ja również.
  6. Wszystkich, którzy chwalili moją koszulkę. Tak, lubię się chwalić swoimi koszulkami.
  7. Wszystkich, których nie wymieniłem, a powinienem, lecz w wyniku mojej wrodzonej sklerozy o tym zapomniałem.
Jeśli w sieci pojawią się godne uwagi zdjęcie z Reggae nad Wartą, to wybiorę najciekawsze i je tutaj opublikuję.

sobota, 26 lipca 2008

Reggae nad Wartą - dzień 1 (na szybko)

1. Pogoda dopisała aż za bardzo. Grzało nieziemsko, dziś zapowiada się podobnie. Lepszy jednak upał niż chłód i deszcz.

2. Wielkiego tłumu ludzi w sumie nie było. Parę razy widziałem już pełniejszy amfiteatr. Może dzisiaj Jamal spowoduje, że tłoczno będzie nie tylko pod sceną, ale również na widowni.

3. Creska zagrała tak jak zagrała. Nie żeby tragicznie, mi się po prostu nie spodobało. W porównaniu z resztą wypadli blado, co jest jednak zrozumiałe, w końcu mają dużo mniejsze doświadczenie.

4. Kulturę de Naturę sobie odpuściłem, do amfiteatru wróciłem więc dopiero na koncert zespołu Jafia Namuel. Grali całkiem fajnie, pod sceną było już gorąco. Niektórzy pogowali, niektórzy się bujali. Ogólnie wrażenie bardzo dobre zwłaszcza, że z twórczością tej grupy spotkałem się po raz pierwszy.

5. Potem zaczęło grać Maleo Reggae Rockers, czyli chyba jedna z największych gwiazd Reggae nad Wartą. Szczerze mówiąc nie za bardzo znam piosenki tego zespołu, lecz ponownie - do momentu aż opadłem z sił - bawiłem się znakomicie. No ale jak przed chwilą wspomniałem, tego koncertu nie zdołałem wytrzymać kondycyjnie.

6. Koniec mojego odpoczynku zbiegł się w czasie z początkiem występu zespołu Dubska Division. Jako, że na Reggae nad Wartą przyszedłem nie do końca przygotowany, to nie miałem pojęcia, iż na scenie swoje umiejętności zaprezentują połączone siły polskiego DUBSKA i rosyjskiego Jah Division. Część, w której śpiewano piosenki autorów słynnego "Avokado" można zaliczyć do jak najbardziej udanych. Widownie porwał i zauroczył jednak dopiero Gerbert Morales, syn rosyjskiej arystokratki i kubańskiego partyzanta, który zginął u boku Che Guevary. Od wiecznie uśmiechniętego wokalisty Jah Division biła pozytywna, zarażająca wszystkich wokół, energia. Choć nie rozumiałem większości tekstów, to właśnie koncert Dubska Division uważam za najbardziej udany.

7. Występ Gaddeon Jerubbaal & Inity Dub Mission sobie już darowałem, ze względu na opuszczające mnie siły witalne.

8. Jako, że ten wpis trzeba jakoś zakończyć, postanowiłem niektórym osobom za to i owo podziękować:
  1. Tradycyjnie Justynce, za znakomite towarzystwo (przy okazji dziękuję Kai) i parę innych rzeczy, o których jednak nie będę wspominał, nie dlatego, że się nie nadają do publikacji czy coś, ale z takiego powodu, iż nikt by tego już nie czytał, a ostatnio zacząłem się interesować tym, ile osób wchodzi na tego bloga.
  2. Wszystkim, którzy przybili mi piątkę/dziesiątkę (mógłbym wymieniać imienia/nazwiska/ksywki, ale wydaje się to być zbyteczne, bo i tak bym kogoś pominął). Bless.
  3. Ufirowi, bo zdołał mnie wziąć na barana, co przy mojej imponującej wadze jest nie lada wyczynem. Swoją drogą, ostatni raz na barana byłem u taty, w dodatku bardzo dawno temu.
  4. Pjotrowi, bo sobie żartował i pstrykał milion fotek. Mam nadzieję, że je szybko zobaczę.
  5. Nieznajomemu, który podbił do mnie pod sceną i powiedział "Puściliby lepiej Dinala", po czym zapytał czy noszę superstary (powinienem odpowiedzieć inaczej niż odpowiedziałem, tj. "nie, bo miałbym w nich kupę siary", sprawdź follow-up). Ujawnij się.
  6. Jackowi i reszcie ekipy za miłe towarzystwo przed samym Reggae nad Wartą.
  7. Wszystkim, których nie wymieniłem, a powinienem, lecz w wyniku mojej wrodzonej sklerozy o tym zapomniałem.
Dzisiaj dzień drugi, jutro go w jakiś sposób zrelacjonuję.

czwartek, 15 maja 2008

Juwenalia UW

Juwenalia UW były jedyną tego typu imprezą, za którą trzeba było płacić. Bilety kosztowały od 15 do 30 zł i - według mnie - warto było na nie wydać aż tak dużo pieniędzy. Na samym początku wystąpił zespół Happysad, potem na scenie pojawił się Akurat. Najlepsze zostawiono jednak na koniec. Na dziedzińcu uniwersytetu pojawił się Kult - w tej chwili już legenda polskiego rocka.

Co tu dużo mówić, Kazik i spółka zadbali o to, abym ich występ zapamiętać jako najlepszy koncert w życiu (co prawda dużo ich nie było, ale fakt pozostaje faktem). Grupa zagrała - jak podają nieoficjalne źródła (sam przecież nie liczyłem) - 37 piosenek, w tym największe hity pochodzące ze starych płyt. Nie zabrakło "Do Ani", "Arahji", "Czarnych Słońc", "Domu wschodzącego słońca", "Baranka" i "Dziewczyny bez zęba na przedzie". Największe kąski zostawiono jednak na bisy. Wtedy to właśnie kilka tysięcy gardeł wyśpiewało "Polskę", "Po co wolność" oraz - mojego faworyta w tym zestawieniu - "Krew Boga". Z nowszych, wydanych w ostatnich latach, albumów pojawiło się jedynie "Kocham cię a miłością swoją", co jednoznacznie pokazuje, że starsze utwory Kultu cieszą się po prostu lepszym powodzeniem.

Zespół został przyjęty bardzo gorąco - przez kilka minut tłum głośno skandował imię wokalisty i saksofonisty. Atmosfery koncertu Kultu nie można porównać z niczym inni. Wszyscy skakali i tańczyli, pod sceną było też - rzecz jasna - całkiem niezłe pogo. Przede wszystkim pomagano jednak Kazikowi w śpiewie, czego jednak chyba sam Staszewski nie zauważał, bowiem publika rzadko kiedy śpiewała sama. Większość uczestników koncertu ograniczała się jedynie do refrenów, aczkolwiek znalazło się też masę osób (prawdopodobnie byli to najwięksi wielbiciele Kultu), które znały na pamięć również całe zwrotki. Ja należałem rzecz jasna do tej drugiej grupy, choć - mimo wielu obaw - gardła nie zdarłem i bez problemu mogłem mówić już chwilę po zakończeniu koncertu.

Występ zespołu Kazika Staszewskiego zaliczyć można jedynie do bardzo udanych, a wręcz wspaniałych. Bawiłem się wyśmienicie. Zresztą nie tylko ja, bo i mój brat (i kilka tysięcy innych osób) w samych superlatywach wypowiadał się o koncercie. Już nie mogę się doczekać, kiedy po raz kolejny pójdę po słuchać Kultu na żywo. Do Gorzowa Kazelot raczej nie przyjedzie, więc muszę czekać, aż pojawi się w dogodnej lokalizacji, w odpowiadającym mi terminie.

środa, 14 maja 2008

Warsaw Challenge 2008

W sobotę postanowiłem wybrać się do Parku Sowińskiego, gdzie odbywało się dwudniowe Warsaw Challenge. Głównym tematem imprezy były zawody breakdance'owe i poppingowe. Na scenie amfiteatru swoje umiejętności prezentowali b-boye z całego świata. Szczerze mówiąc taneczne wygibasy w hip-hopowych rytmach mnie osobiście nie interesują. Dla takich osób jak ja organizatorzy imprezy przygotowali za to kilka koncertów.

Oczywiście nie zdołałem ogarnąć wszystkich występów (zwłaszcza, że w tym samym czasie były jeszcze Juwenalia) dlatego też ostatecznie pojawiłem się jedynie na dwóch. Zaczął Pezet wspomagany przez swojego brata, Małolata oraz Pelsona. Raper z Ursynowa wciąż promuje "Muzykę Rozrywkową", dlatego też grane były głównie kawałki z tej płyty. Każdy kto chociaż w drobnym stopniu interesuję się tą muzyką i zwraca uwagę na nowości, kojarzy pewnie takie utwory jak "Na Tym Osiedlu", "Pezet Jak...", "Noc i Dzień" czy - wreszcie - "Gdyby Miało Nie Być Jutra". Jasne, nie mają one żadnego przesłania, są raczej mało ambitne, a czasem wręcz przesadnie głupie, lecz moim zdaniem o wiele lepiej nadają się one na koncerty niż przeboje pochodzące z dwóch poprzednich krążków artysty nagranych wraz z Noonem. Warto jednak zaznaczyć, że i te się pojawiły, choć w znikomej ilości. Fajnie było usłyszeć na żywo "Ukryty w mieście krzyk", "W branży" i "Szósty Zmysł". Brakowało tylko przeboju z "Muzyki Poważnej" - "Nie jestem dawno". Ponadto, trzeba pochwalić Pezeta za świetny kontakt z publicznością.

Prawie godzinie po Pezecie na scenie amfiteatru pojawił się Grammatik. Eldoka i Jotuze mnie jednak mocno rozczarowali. Przede wszystkim grali bardzo krótko, bo około 60 minut. Ponadto większość kawałków zostało skróconych do jednej lub dwóch zwrotek. Według mnie za mało było utworów ze starych płyt. Krążek "Światła Miasta" reprezentowało jedynie "Nie Ma Skróconych Dróg" oraz "Friko", zaś "EP+" tylko rewelacyjne "Czasem". Więcej utworów pochodziło z "Podróży" oraz z solówek Eldoki. Nie było może tragicznie, lecz po prostu koncert pozostawił ogromny niedosyt.

Z dziennikarskiego obowiązku muszę wspomnieć o obecności innych gwiazd na Warsaw Challenge. Co ważne, nie mówię tu jedynie o Guralu, Moleście Ewenement oraz o tercecie beat-boxerów Al Fatnujah, ale również o artystach z zagranicy. Z Francji do Warszawy przyjechał Tunisiano, raper znany ze składu Sniper, zaś z USA przyleciało słynne Dilated Peoples, na które nawet miałem się wybrać, lecz ostatecznie postanowiłem sobie odpuścić. Ogólnie rzecz biorąc Warsaw Challenge w moim odczuciu wypadło całkiem nieźle. Ponoć poziom imprezy z roku na rok systematycznie rośnie, więc kto wie, może zjawię się na jej kolejnej edycji za 12 miesięcy.

PS Serdecznie pozdrawiam wesołego ziomka, który podczas koncertu Grammatika przywitał się ze mną koło 3 razy pod sceną i - w specyficznych sposób machając rękoma - wydukał z siebie coś w stylu "Be eR De eS eR Ce eR eS Pe Ka Te Smarki Zkibwoy skąd masz koszulkę Dinali". ; )

wtorek, 13 maja 2008

Medykalia 2008

Pierwszą, "zaliczoną" przeze mnie, warszawską imprezą były popularne Medykalia, czyli Juwenalia Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego. Na scenie wystąpiły głównie zespoły związane z polską scenę reggae - m.in. Habakuk oraz Maleo Reggae Rockers. Mnie interesowały jedynie Strachy na Lachy oraz Vavamuffin, które grały na końcu.

Zanim jednak o wrażeniach z koncertów dwóch wyżej wymienionych zespołów, chciałem wspomnieć o niezwykle ostrej selekcji na wejściu. Oficjalnie na Medykalia mogły wleźć jedynie osoby pełnoletnie. Co więcej, ochroniarze poważnie potraktowali ten przepis i każda wchodząca osoba na teren Stadionu Syrenki, gdzie odbywały się występy, musiała pochwalić się dowodem osobistym bądź legitymacją studencką. Osobiście nie posiadam żadnego z wymienionych dokumentów, więc początkowo myślałem, że piątkowe koncerty okażą się dla mnie nieosiągalne. Na całe szczęście, za moimi plecami zaczęto się przepychać, dzięki czemu wszedłem zupełnie niezauważony.

Vavamuffin pokazało klasę, choć koncert rozkręcał się raczej leniwie. Największy aplauz publiczności zdobyły utwory ze starej płyty. Najlepiej bawiłem się (zresztą chyba nie tylko ja) przy piosence "Jah jest prezydentem". Ogólnie rzecz biorąc nie był to może występ powalający, lecz chyba właśnie on został najlepiej przyjęty przez osoby przybyłe na Medykalia.

Na koncercie Strachów byłem po raz drugi w życiu. Szczerze mówiąc, gdyby nie nowe utwory, pochodzące z płyty "Autor" zawierającej covery nieśmiertelnych piosenek Jacka Kaczmarskiego, ten występ nie różnił się za bardzo od poprzedniego. Publice do gustu przypadły głównie takie znane i lubiane kawałki jak "Raissa", "Czarny chleb i czarna kawa" oraz "List do Che". Jak zwykle na bisy Grabaż zostawił dwa największe przeboje grupy - "Dzień dobry, kocham cię" oraz "Piła Tango". Według mnie granie nowych utworów mijało się z celem, bowiem moim zdaniem średnio nadają się one na koncerty.

Medykalia oceniam jako imprezę udaną. Występy Vavamuffin oraz Strachów jak najbardziej mnie usatysfakcjonowały, choć obyło się bez większych rewelacji. Pewien niesmak pozostawiają drobiazgowe kontrole na wejściu, lecz przecież tzw. ochroniarze musieli trzymać się przepisów i nie można ich za to raczej winić. Jeśli za rok będzie równie fajny, interesujący mnie "line-up" to być może wybiorę się jeszcze raz, co chyba jest odpowiednią rekomendacją.

czwartek, 24 kwietnia 2008

Bartek Kolej i jego zdjęcie





Życzę powrotu do zdrowia. :)

PS Za powyżej zamieszczonymi filmikami (które nawiasem mówiąc śmieszą tylko pewnie wąski krąg znajomych Bartka Koleja i samego bohatera klipów) stoją Marek (Blaze), Michał (Michał) i Dawid (BayliSS). Pjona, szacun i propsy dla nich za fajny pomysł.

środa, 5 marca 2008

Hip-hopwych żartów ciąg dalszy

Wczoraj wrzuciłem podesłany przez BayliSSa żart o Pezecie. Dzisiaj kolejna, nieco większa dawka dowcipów, tym razem już nie tylko o współautorze "Muzyki Poważnej". Pragnę zaznaczyć, że kawały stają się zrozumiałe tylko w momencie, gdy zna się twórczość wymienionych raperów. Często są wręcz głupie, ale mimo tego potrafią rozśmieszyć słuchaczy polskiego rapu, choć najbardziej żenujących (acz nadal dowcipnych) wstawiać nie będę. Po nie musicie zgłosić się do mnie na maila/gadu/cokolwiek. Życzę miłej zabawy.

- Co robi Pezet leżąc na golasa na ulicy?
- Pieprzy szary beton.
---
Wchodzi ziom do piwnicy, patrzy, a tam Pezet drze mordę. Mówi do niego:
- Ty, Pezet na chuj tak mordę drzesz?
- Cicho, to ukryty w mieście krzyk.
---
Jak pieszczotliwie Onar woła do Pezeta? Disko Inferno.
A jak Pezet do Onara? MC Inhalator.
---
Pezet spotyka na ulicy cygankę i pyta ją:
- Zabije mnie arytmia czy mnie porwie rytm ulicy?
---
Co mówi Pezet, gdy ogląda Prison Break?
- Marzy mi się czarny Lincoln.
---
Małolat do swojej matki:
- Przestań, kurwa, mówić że jestem Pezeta bratem!

Podesłał: Doggy

wtorek, 4 marca 2008

Co robi Pezet w kinie?

Siedzi Pezet w kinie i zajada się dość sporym, krwistym kawałkiem mięsa, w dziwnym bawełnianym opakowaniu z nadrukiem "PROSTO". Siedząca obok staruszka nie mogąc wytrzymać mlaskania i chłapiącej posoki zwraca raperowi uwagę:

- Co ty tam tak głośno jesz, młody człowieku?
- Wpierdalam tylu słabych MC jak tacos!

Podesłał BayliSS, który wcześniej znalazł na hh.pl

piątek, 11 stycznia 2008

Płyta roku 2007 [część 4]

Dochodzimy do kresu rocznych podsumowań. Przed Wami 5 najlepszych płyt ubiegłego roku, być może dwie z nich, zestawione tak wysoko w tym rankingu, mogą być dla niektórych zaskoczeniem. Zaczynamy.

5. Łona i Webber - Absurd i Nonsens
U szczecińskiego rapera słychać wyraźny progres. Pod względem techniki i flow dogania Ostrego, którego dawno już przewyższył, jeśli idzie o warstwę tekstową. Łona chyba przestał wierzyć w to, że "fruźki wolą optymistów" - pesymizm bije od niemal wszystkich utworów zamieszczonych na płycie. Na całe szczęście, "Absurd i Nonsens" pełny jest ironicznych tekstów, do czego Adam Zieliński zdążył już nas przyzwyczaić. Bez skrupułów pokonuje "pokolenie Gadu-Gadu" ich własną bronią, tj. rapując, nie używając polskich znaków diarektycznych. Chwilę później opisuje podróż relacji Gdańsk-Szczecin, w dodatku nie skupiając się jedynie na uwielbianych Polskich Kolejach Państwowych. Ponadto, Łona upatruje niezależność i demokrację w kioskach "Ruchu", wyśmiewa polską scenę hip-hopową, zaprasza Mahmuda Ahmedineżada na swojski "kielonek" i zamartwia się wysoką ceną baryłki ropy. Te - jakże znakomite - teksty szczecińskiego rapera urozmaicane są bitami Webbera. Wprawdzie nie jestem jakimś wielkim fanem podkładów tego producenta, lecz trzeba przyznać, że do stworzonej przez niego muzyki nie da się właściwie przyczepić. "Absurd i Nonsens" to fantastyczny krążek, w którym odnajdą się nie tylko wielbiciele rapu.

4. Ortega Cartel - Nic się nie dzieje
Bez dwóch zdań najbardziej rozrywkowa i bujająca pozycja z pierwszej piątki zestawienia. Ortegę Cartel poznałem dopiero w tym roku i bardzo tego żałuję, ponieważ jej poprzednie wydawnictwa również stoją na wysokim poziomie. Grupę tworzą dwaj Polacy, na co dzień mieszkający w Kanadzie. Najważniejsze są noszące i bujające, a zarazem wgniatające w fotel bity patr00. Biorąc pod uwagę tylko i wyłącznie ubiegłoroczne produkcje, to z podkładami z "Nic się nie dzieje" może konkurować chyba tylko nowy materiał Hocus Pocus (choć obu projektów raczej bym nie porównywał, bo to całkiem odmienny styl). Rapowaniem, oprócz samego patr00 zajął się również Piter. Chłopaki nagrywają na szybko i spontanicznie, co czasem jest widoczne w ich nie do końca dopracowanych i zazwyczaj mało ambitnych tekstach. Wśród zaproszonych gości znaleźli się MC zrzeszeni wokół przedsięwzięcia zwanego Polej Przechyl Powtórz Entertainment, czyli Reno, Finker (Klimat) oraz Pierrot. Oprócz tego możemy usłyszeć znanego z Sekaku Mielzky'ego. "Nic się nie dzieje" to jedna z najciekawszych płyt ubiegłego roku i bez wątpienia najlepszy krążek wyciągnięty z hip-hopowego podziemia. Inna sprawa, że pewnie nie wszystkim spodoba się stosowana przez Ortegę Cartel idea spontanicznego nawijania na szybko.

3. O.S.T.R. - HollyŁódź
Najgłośniejsza hip-hopowa premiera ubiegłego roku. Ostry wydaje płyty z niezwykłą częstotliwością, mniej więcej raz na 12 miesięcy, co czasem nawet odbija się na poziomie jego tekstów. Nie jest w tym jednak odosobniony, bo co rok wydaje również chociażby Kazik Staszewski i nadal zgarnia z tego tytułu duże pieniądze (inna sprawa, że akurat lider Kultu ukrywa się pod ciągle powstającymi, nowymi formacjami). "HollyŁódź" to - pod względem bitów - najlepszy, legalnie wydany w Polsce album. Adam Ostrowski po raz kolejny pokazuje, że po prostu zna się na tworzeniu muzyki. W przeciwieństwie do projektów w stylu "Jazzurekcji", na najnowszym krążku O.S.T.R.-a dominują podkłady stworzone z wykorzystaniem funkowych sampli, co dla mnie osobiście samo w sobie jest już znakomitą rekomendacją. Warstwa tekstowa stoi na równym, dość wysokim poziomie. Można się przyczepić tylko do niektórych, politycznych kawałków. Ostry, rymując o Kaczyńskich, Lepperach i innych Giertychach czasem zamienia się w zwykłego populistę, choć z drugiej strony, trafiają mu się również celne, błyskotliwe i dosadne wersy. Gdyby nie dość powtarzalne i na dłuższą metę nużące teksty Ostrowskie, "HollyŁódź" uznałbym za najlepszą, polską produkcję roku. Był jednak ktoś lepszy.

2. Eldo - 27
Leszek Kaźmierczak nigdy nie miał świetnego flow, dobrej techniki, ale mimo to, dzięki swoim - często zahaczającym o poezję - tekstom, wybił się ponad przeciętność polskich raperów. Czwarty, solowy album Eldoki posiada jednak kilka trochę luźniejszych kawałków, jak chociażby "Szyk", "Noc, rap, samochód", czy "Dany Drumz Gra Funk". Reszta utrzymana jest w raczej poważnym tonie. Na "27" Eldo opisuje m.in. swoje dzieciństwo i ukochane miasto - Warszawę. Nie brakuje zwrotek o hip-hopie ("Styl, Flow, Oryginalność") i bardziej metaforycznych, niejednoznacznych utworów ("Są rzeczy, których chciałbym nie pamiętać", "Krew, pot, sperma i łzy", "Więcej"). Co ciekawe, w kawałku "Spacer" można znaleźć pełno nawiązań do mało znanego numeru Eldoki, nagranego wraz z Pjusem i Pelsonem pt. "Lubię włóczyć się". Produkcją zajęli się najbardziej utalentowani, polscy bitmejkerzy w tym m.in. Kixnare, Daniel Drumz, Flamaster i Webber. Zaangażowanie więcej, niż jednej osoby w tworzenie podkładów spowodowało, iż mamy do czynienia ze zróżnicowanym materiałem. Z jednej strony pobrzmiewają skoczne, funkowe sample, z drugiej - bardziej stonowane i spokojne, acz nie usypiające dźwięki. Na płycie gościnnie wystąpili Pjus i Diox, którzy jednak wyraźnie odstają umiejętnościami od Eldoki. "27" to najbardziej wciągająca i zarazem najlepsza, polska płyta ubiegłego roku.

1. Hocus Pocus - Place 54
Kto by przypuszczał, że zaciekawi mnie francuski (!!!) rap. A tu proszę, Hocus Pocus idealnie wpasowało się w moje gusta. Chłopaki robią naprawdę genialną muzykę - w mistrzowski sposób łączą rap z jazzem i funkiem, grają przy tym nie tylko z komputera, ale też na instrumentach. Po jakimś czasie można wychwycić takie smaczki, jak chociażby idealnie wkomponowany odgłos dzwonka do roweru. Na wysoką ocenę "Place 54" wpływa jeszcze osoba Sylvaina Richarda, szerzej znanego jako 20Syl, czyli mówiąc prościej głównego tekściarza i wokalisty Hocus Pocus. Facet ma naprawdę fajny, ciepły głos, którego może mu pozazdrościć 99% raperów na świecie. Dobrze się jednak stało, że grupa zadbała o wręcz znakomite featuringi, ponieważ melodeklamacja 20Syla na dłuższą metę może być denerwującą. Na "Place 54" gościnnie wystąpiły takie gwiazdy muzyki niezależnej, jak The Procussions, T Love (nie mylić z formacją Muńka Staszczyka!), Omar oraz Magik Malik. Oprócz tego słyszymy Freda Wesleya, Stro the 89th Key, Dajla, C2C oraz Tad'riq Kedę. Pewnie większość wyżej wymienionych wykonawców jest dla Was anonimowa, lecz musicie wiedzieć, że doskonale oni pasują do konceptu płyty i w całej rozciągłości rozumieją rap tworzony przez Hocus Pocus. Jeśli szukacie ambitnej, a zarazem niezwykłej muzyki, to uderzajcie we francuski kolektyw. Nawet jeśli nie znacie języka Joanny D'Arc i ni w ząb nie zrozumiecie słów 20Syla, to i tak w "Place 54" warto zainwestować.

[część 1] [część 2] [część 3]

czwartek, 10 stycznia 2008

Film 2007 roku [część 2]

Powoli dochodzimy do końca rankingów podsumowujących 2007 rok. Dziś poznacie cztery najlepsze filmy i seriale ostatnich dwunastu miesięcy. Nie owijając w bawełnę, zaczynamy.

4. Weeds (Trawka)
Chyba najlepszy serial komediowo-kryminalny ostatnich lat. Fabuła rozkręca się przede wszystkim w drugim sezonie, kiedy to Nancy Botwin angażuje się w hodowlę własnego zielska. W trzeciej serii akcja już trochę siada, zaczynamy dostrzegać powtarzalność, lecz znakomita końcówka rekompensuje wszystkie te niedociągnięcia. "Weeds" to fantastyczna, pełna czarnego humoru i ciekawych wątków, lecz zarazem domknięta opowieść. Tworząc czwarty sezon "Trawki" producenci wyrządzą ogromną szkodę dla przygód Nancy Botwin.

3. 300
Niezwykłe, dynamiczne, pełne akcji i zażartych walk widowisko. "300" to film, który ogląda się z otwartymi ustami i wybałuszonymi oczami. To nie jest kolejny obraz historyczny, dokładnie wyjaśniający przebieg bitwy pod Termopilami, lecz ekranizacja świetnego komiksu Franka Millera. Nie ma tu miejsca na nudne, nieciekawe i mało porywające walki. "300" nie można porównać do żadnego innego filmu, bowiem widowiskowość potyczek przypomina raczej gry video, takie jak "Prince of Persia: Warrior Within", czy "God of War". Dla mnie najlepszy, ubiegłoroczny film akcji, który widziałem. Widowisko, jakiego wcześniej w historii kinematografii jeszcze nie było.

2. The Simpsons Movie
W momencie, gdy "Shrek Trzeci" okazał się - co najmniej dla mnie - wielką klapą, moje oczekiwania przeszły na filmowe przygody Simpsonów. No i nie zawiodłem się. Homer z rodziną jak zwykle zarażają dobrym samopoczuciem, mniej lub bardziej wyszukanymi żartami, doskonałym aluzjami i ogólnie humorem na wysokim poziomie. Oglądając "The Simpsons Movie" widz raz po raz śmieje się (często wręcz do łez) z niezwykle zabawnych sytuacji co rusz pojawiających się na ekranie. Jeśli jeszcze nie widzieliście przygód mieszkańców Springfield, to chyba najwyższy czas nadrobić zaległości. "The Simpsons Movie" to pod każdym względem jedna z najważniejszych, kinowych pozycji ubiegłego roku.

1. Prison Break (Skazany na Śmierć)
Największy, obok "Lost", serialowy fenomen ostatnich lat. Pierwszy sezon został wyemitowany w Stanach Zjednoczonych już w 2006 roku, jednak w Polsce miał swoją premierę mniej więcej przed 10 miesiącami. Amerykanie w tej chwili oglądają już trzecią serię przygód Michaela Scofielda i Lincolna Burrowsa i - co najważniejsze - nadal słyszymy pozytywne opinie. Bez dwóch zdań tak świetnie zmontowanego oraz tak - nazwijmy to - filmowego serialu nigdy wcześniej nie widziałem. Do tego dochodzi nieustanna akcja, trzymanie widza w ciągłym napięciu i niepewności oraz genialny scenariusz, pełen niezwykle interesujących wątków pobocznych i wielu zawiłych intryg. Doprawdy, ciężko wskazać rzecz, której "Prison Breakowi" tak po prostu, najzwyczajniej w świecie brakuje. "Skazanego na Śmierć" uważam za najlepszą produkcję wyświetlaną w kinie bądź w telewizji. Jeśli wciąż takie pseudonimy jak T-Bag i C-Note są dla Was obce, to czym prędzej nadróbcie zaległości i sięgnijcie po "Prison Breaka". Mniemam jednak, że przygody Michaela Scofielda znane są już na wylot niemal wszystkim internautom.

[część 1]